Na świecie firmy energetyczne są uważane za spółki dywidendowe, stąd lubią je inwestorzy. U nas jest inaczej.
Dziennik Gazeta Prawna
Ostatnie półrocze było dla spółek energetycznych fatalne – straciły na GPW jedną trzecią wartości, z czterech pozostających pod kontrolą Skarbu Państwa spółek energetycznych (obecnie Skarb Państwa ma udziały w: PGE – 58 proc., Enerdze – 51 proc., Enei – 51 proc. i Tauronie – 30 proc.) wyparowało grubo ponad 20 mld zł. A to wszystko mimo rekordowo taniego surowca. A może właśnie dlatego.
Nad sektorem energetycznym unosi się bowiem cień polityki – wisi groźba połączenia grup energetycznych ze spółkami węglowymi. W praktyce oznaczałoby to transfer pieniędzy z energetyki do górnictwa, co po pierwsze odbiłoby się niekorzystnie na wynikach spółek, po drugie mogłoby przyhamować wielkie inwestycyjne projekty. A jest ich niemało. Enea buduje nowy blok w Kozienicach, Tauron – Elektrownię Jaworzno III, PGE – dwa bloki w Opolu. A to może okazać się kroplą w morzu potrzeb, ponieważ do 2020 r. trzeba będzie zamknąć niespełniające norm bloki o mocy 7 tys. MW, a do 2030 r. – nawet 12 tys. MW.
Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że ów cień polityki wisiał nad energetyką zawsze. – Ten sektor działa w warunkach silnie regulowanego rynku – przypomina Tomasz Krukowski, analityk DB Securities. To oznacza, że strategiczne decyzje w tej branży należą do polityków, a nie menedżerów.
Początki rządów PO-PSL wyglądały jednak nieźle – wydawało się, że sektor uda się trochę urynkowić. Osiem lat temu rząd odziedziczył po poprzednikach branżę skupioną w czterech dużych grupach. Wkrótce spółki sektora zaczęły trafiać na giełdę – jako pierwsza w 2008 r. zadebiutowała Enea, rok później na parkiet trafiła PGE, w kolejnym roku Tauron, a serię debiutów zakończyła dwa lata temu Energa. Przez te lata spółki energetyczne wykazywały się w miarę stabilnymi zyskami – PGE tylko raz zeszła poniżej 2 mld zł, Tauron regularnie zarabiał ok. 1 mld rocznie, Enea jest obecnie na dobrej drodze do przekroczenia miliarda zysku za ten rok. Można powiedzieć – stabilny rozwój. Ale wyzwania były większe.
Konsolidacja miała doprowadzić do tego, by koncerny energetyczne miały zdolność realizowania dużych – i koniecznych, jak pokazały niedobory prądu latem tego roku – inwestycji w nowe moce. Te jednak ruszyły dopiero kilka lat temu. W ostatnich ośmiu latach musieliśmy się zadowolić raczej zakończeniem projektów rozpoczętych jeszcze za poprzednich rządów – np. nowego bloku w Bełchatowie w 2011 r. czy w Elektrowni Łagisza w 2009 r. A i start nowej fali inwestycji nie obył się bez oporów. Dość wspomnieć, że prezes PGE Krzysztof Kilian zapłacił stanowiskiem za swój sceptycyzm co do sensowności budowy dwóch nowych bloków węglowych w Opolu.
To pokazuje dylemat, w jakim znalazły się spółki z branży – właściciel nakłaniał je do niepewnych z biznesowego punktu widzenia inwestycji w imię szeroko pojętego bezpieczeństwa energetycznego. A były przecież pomysły zaangażowania koncernów w inne, skądinąd istotne przedsięwzięcia – w 2012 r. pojawiła się idea zaangażowania koncernów energetycznych w poszukiwania gazu łupkowego – podpisano nawet list intencyjny o współpracy w tym zakresie między PGNiG, PGE, Tauronem i Eneą oraz KGHM. Jednocześnie przymierzano PGE do budowy siłowni atomowej. Wspomniany Kilian uważał, że państwowy właściciel powinien się zdecydować: albo łupki, albo atom, dwóch takich projektów sfinansować się bowiem nie da.
Branży energetycznej szkodzi przede wszystkim niepewność, prezesi chcieliby wiedzieć, jaki będzie docelowy miks energetyczny, jakie będą wytyczne unijnej polityki klimatycznej. Bez tego trudno planować inwestycje, a w energetyce mamy do czynienia z perspektywą wieloletnią. O skali niepewności i niezdecydowania niech świadczy to, że sztandarowy (i kosztowny – rzędu 30 mld zł) projekt budowy elektrowni atomowej został u schyłku kampanii wyborczej zakwestionowany przez premier Ewę Kopacz.
Także wcześniejsze pomysły nie zawsze były logiczne – w 2011 r. rząd chciał dokonać kolejnego kroku w konsolidacji branży i połączyć PGE z Energą. Pod hasłem prywatyzacji pozostający pod kontrolą Skarbu Państwa PGE miał zapłacić temuż Skarbowi Państwa za pakiet akcji Energi. W imię oczywiście budowania silnej grupy energetycznej. Energetycy zwracali uwagę, że owa grupa mogłaby być jeszcze silniejsza, gdyby zdecydowano się na fuzję spółek, a 7,5 mld zł pozostało w jej kasie. Ostatecznie tę transakcję zablokował UOKiK, ale hasło konsolidacji wraca jak bumerang.
Zamiast strategii jest za to polityczna presja. Do grona prezesów, którzy zapłacili stanowiskami za sceptycyzm wobec wątpliwej inwestycji, dołączył w ostatnich tygodniach Dariusz Lubera, prezes Tauronu. Dla rynku był to też sygnał, że energetyka może być używana do ratowania górnictwa. Poprzedni minister skarbu Andrzej Czerwiński niedwuznacznie sugerował, że PGE i Energa powinny się włączyć w ratowanie Kompanii Węglowej. Stąd wynikała też determinacja Enei, by przejąć Bogdankę – bo skoro energetyka ma być łączona z węglem, to dobrze przejąć najlepszy górniczy kąsek. To też sygnał, że państwo, czyli właściciel polskiej energetyki, stawia mocno na węgiel. Kierunek wytyczony, ale czy opłacalny? Coraz więcej inwestorów wycofuje się z finansowania technologii węglowych, nie uzyska się też pieniędzy na ten cel ani z funduszy unijnych, ani z innych instytucji europejskich.
Energetyka trochę przespała swój czas, pewnym usprawiedliwieniem może być kryzys. Nie zmienia to faktu, że po kilku w miarę spokojnych latach, kiedy cztery pozostające pod kontrolą Skarbu Państwa spółki osiągały na mocno regulowanym stabilne zyski (i równie stabilnie wypłacały dywidendę – tylko PGE wypłaciło akcjonariuszom przez ostatnie osiem lat prawie 12 mld zł), teraz muszą dokonać wielkiego inwestycyjnego skoku. Trochę w nieznane, bo deklaracje przywiązania do węgla to jedno, a rentowność tych inwestycji pozostaje wielką niewiadomą.
Strategiczne decyzje w branży należą do polityków, a nie menedżerów