Zagadka, dlaczego jedne narody są biedne, inne bogate, zawsze intrygowała ekonomistów. Ale ostatnio udało im się do znanej (i trochę oklepanej) listy wyjaśnień dorzucić kilka intrygujących nowości
Pamiętają państwo Monteskiusza? Tego, który wymyślił trójpodział władz. Ten bon vivant i filozof epoki oświecenia przez całe życie zerkał z uwielbieniem na Anglię. I większość jego twórczości sprowadzić można do rozważań, dlaczego jest ona bardziej rozwiniętym krajem niż jego Francja. W końcu jeszcze kilka stuleci wcześniej bywało, że oba królestwa rządzone były przez tych samych monarchów, a teraz (początek XVII w.) Francja jest w ruinie, a Brytania obiera kurs na globalną dominację. W końcu Monteskiusz doszedł do przekonania, że o różnicach decyduje klimat. Na północy jest chłodniej, więc u ludzi lepiej działa krążenie. Mieszkańcy tamtejszych ziem są bardziej witalni, wytrzymali i odporni na ból. W ślad za tym idą większa odwaga i mniejsza skłonność do intryg oraz zemsty.
W zwulgaryzowanej formie teoria Monteskiusza przetrwała do dziś. I brzmi tak: na południu jest cieplej i piękniej, więc i skłonność do pracy mieszkających tam ludzi mniejsza. A na północy? Ciemno, zimno i leje. Więc i do roboty zabrać się łatwiej. Ekonomiści podbudowali potem tę monteskiuszowską teorię twardymi danymi. Pokazując na przykład, że w stolicach 52 krajów, gdzie miesięczny opad deszczu jest mniejszy niż jeden centymetr na metr kwadratowy, PKB na głowę mieszkańca wynosi 2,4 tys. dol. W tym samym czasie w 57 stolicach państw, gdzie pada więcej, PKB sięgało już 7,3 tys. dol. Przyznać trzeba, że mimo upływu lat monteskiuszowskie credo cały czas gdzieś w tle pobrzmiewa. Choćby przy okazji kryzysu w strefie euro, którego ofiarami (winowajcami?) są kraje basenu Morza Śródziemnego. Grecy? Wiadomo, tylko by pili ouzo i patrzyli w piękne bezchmurne niebo.
Mamy to w genach
Później odpowiedzi na zagadkę bogactwa szukano w religii. Każdy zna głośną tezę niemieckiego socjologa Maxa Webera, tłumaczącego, że bogatsze i lepiej rozwinięte są kraje protestanckie. A to z powodu panującej w nich etyki odpowiedzialności, kultu pracowitości i żyłki społecznikowskiej, które obce są rozmemłanym i skupionych na sobie katolikom. Po Weberze do tej wyliczanki dodano jeszcze wyjątkowo nabożny stosunek protestantów do Biblii. A co za tym idzie, do słowa pisanego. Stąd już był tylko krok do tezy, że protestancka kultura bardziej promowała edukację i pomogła wydźwignąć szerokie masy z analfabetyzmu i ciemnoty. Znów w przeciwieństwie do skoncentrowanych na ludowej obrzędowości katolików. O prawosławiu już nie wspominając. I ta teza, choć grubymi nićmi szyta, ma do dziś szeregi wiernych wyznawców. Dlaczego Niemcy są dziś najpotężniejszym krajem Europy? Wiadomo, dzięki Marcinowi Lutrowi.
Od zawsze w modzie były też odpowiedzi sięgające do biologii. Nie będziemy tu pisać o XIX- oraz XX-wiecznych teoriach rasistowskich, ale można wspomnieć Quamrula Ashrafa (Williams College) i Odeda Galora (Brown University), którzy w przeprowadzonym kilka lat temu badaniu lansują intrygującą tezę, że bogactwo narodów zależy od mieszanki genów w każdej społeczności. I nie mają tu wcale na myśli migracji z ostatnich wieków, lecz efekt wędrówek ludów sprzed tysięcy lat. Powiadają tak: wiemy, że praczłowiek pojawił się we wschodniej Afryce i stamtąd migrował, zasiedlając wszystkie dzisiejsze kontynenty. Ma to daleko idące konsekwencje dla różności genetycznego bagażu, który możemy od pewnego czasu coraz doskonale analizować (dzięki projektowi HGDP-CEPH). Dość powiedzieć, że do dziś najbardziej zróżnicowani genetycznie są mieszkańcy Afryki (przoduje Etiopia), kolebki ludzkości. Z kolei najbardziej jednolity genotyp występuje (i to pomimo kolonizacji) w Ameryce Łacińskiej (Boliwia jest rekordzistką). Badacze nałożyli mapę zróżnicowania genetycznego na poziom rozwoju gospodarczego – i historia stała się nagle prosta.
Bo najbiedniejsze (choć z różnych powodów) są społeczeństwa skrajne, to znaczy zarówno pomieszana genowo Afryka, jak i jednolita Ameryka Łacińska. Afryka cierpi z powodu negatywnych konsekwencji genetycznej różnorodności, która nie wpływa na budowanie poczucia wspólnoty, podminowuje zaufanie społeczne i skłonność do współpracy. Z drugiej strony zbyt duża izolacja to wprawdzie więcej zaufania, ale i więcej chorób genetycznych. A także brak umiejętności wchodzenia na nowe rynki oraz problemy z innowacyjnością. Wygrywają (jak zwykle) ci pośrodku. Czyli Europa i jej przedłużenie w Nowym Świecie w postaci USA. Prawda, że oryginalne?
Mamy wreszcie bardzo popularną – zwłaszcza w ostatniej ćwiartce XX w. – argumentację instytucjonalną. Głoszącą, że bieda i bogactwo narodów zależą od tego, jak udało im się zorganizować życie społeczne. Dobrze ten tok myślenia oddaje jedna z nowszych prac instytucjonalistów Filipe Campante, Quoc-Anh Do i Bernardo Guimaraesa (z uniwersytetów Harvarda, LSE i Sao Paulo School of Economics). Dowodzą oni, że kluczowe jest miejsce, w którym ulokowana została stolica kraju. Wszędzie tam, gdzie jest ona równocześnie największą metropolią, wszystko jest w porządku. Gdy stolice są położone na uboczu, pojawiają się problemy, zwłaszcza w postaci większej korupcji. Widać to na przykładzie amerykańskich stanów. Massachusetts i Nowy Jork to dwa stany o podobnym poziomie rozwoju, różni je zasadniczo poziom korupcji (mierzony na przykład w liczbie skazanych za nadużycia władzy przedstawicieli administracji). W Massachusetts, gdzie stolicą jest ludny Boston, korupcja jest mniejsza. W Nowym Jorku, gdzie władze mieszczą się w prowincjonalnym Albany, przypadków psucia państwa jest więcej.
Komu marzy się więcej tego typu objaśniania dziejów, niech zajrzy do „Dlaczego narody przegrywają” – opasłej księgi Darona Acemoglu i Jamesa Robinsona (wydanej niedawno po polsku). Tak czy inaczej, popularność instytucjonalnego tłumaczenia fenomenu biedy i bogactwa narodów nie była przypadkowa. Dość dobrze współgrało ono z dominującym na przełomie XX i XXI w. wolnorynkowym dogmatem ekonomicznym. A nawet nieszczególnie skrywanymi ciągotkami imperialistycznymi bogatego Zachodu, który to, zwyciężywszy w zimnowojennym starciu, zaczął nawracać resztę świata na neoliberalizm. Za pomocą choćby takich narzędzi jak konsensus waszyngtoński (niskie podatki, deregulacja i prymat własności prywatnej). Instytucjonaliści byli w tej misji dobrymi sprzymierzeńcami. Wszak zawsze można się było podeprzeć ich ekspertyzą historyczną. Wedle zasady: chcecie mieć takie instytucje jak bogaty Zachód? To postępujcie według naszych wskazówek!
Ożywcza śmierć
Ale życie toczy się dalej. I na szczęście ekonomiści na tych kilku sztandarowych wyjaśnieniach zjawisk biedy i bogactwa narodów nie poprzestali. A w ostatnich latach ich dyskusje przybrały na częstotliwości, wnosząc w rozważania powiew świeżości. Polega on na nowym rozłożeniu akcentów. Bo o ile w przytoczonych wyżej twierdzeniach dominowało pytanie: z jakiego powodu Zachód uzyskał swoja przewagę?, o tyle obecnie coraz częściej ekonomiści zastanawiają się, w którym momencie to się stało. Wskazując tym samym nie tyle na obiektywne różnice (surowce, klimat, religię), co na wyjątkowe w tym czasie okoliczności, które przesądziły o tym, że Zachód reszcie świata odjechał.
Bo spójrzmy na takie kraje jak Anglia, Francja, Niderlandy czy niemieckie księstwa. Do czasów średniowiecza niczym szczególnym się nie wyróżniały. Kulturowo to byli zwykli barbarzyńcy, na przykład w porównaniu z dumnymi cywilizacjami azjatyckimi. Pod względem przedsiębiorczości daleko im było z kolei do ludów basenu Morza Śródziemnego. Zachód zdawał się więc startować z pozycji kompletnego outsidera. Aż tu nagle niespodzianka! To na zachodzie i północy Europy rodzi się kapitalizm i to tu szerzy się rewolucja przemysłowa. Które stopniowo czynią z tego „małego półwyspu na krańcu Euroazji” globalne imperia polityczne i gospodarcze. W latach 1492–1914 Zachód podporządkowuje sobie 84 proc. całej kuli ziemskiej. Osiągając przewagę, jakiej nie zdobyła nigdy żadna cywilizacja. Gdzie szukać momentu, w którym to się zaczęło? To pytanie najbardziej zajmujące dziś historyków gospodarczych.
Jedną z odpowiedzi są epidemie dżumy, które nawiedzały tę część Europy w XIV w. Nie chodzi o chorobę, lecz o skutki tej hekatomby (która zdziesiątkowała ówczesne populacje zachodniej Europy), zwłaszcza w miastach. O tym historycy wiedzieli oczywiście od dawna. Nikt jednak jak dotąd nie rozpatrzył wszystkich płynących stąd konsekwencji. Zrobili to dopiero niedawno Nico Voigtlaender (Uniwersytet Kalifornijski) i Hans-Joachim Voth (Uniwersytet w Zurychu). Obaj ekonomiści pokazali, że bezpośrednim skutkiem uderzenia czarnej śmierci był szok demograficzny. W jego wyniku praca przestała być tania. To było zgodne z elementarnymi prawami podaży i popytu. No bo skoro rąk do pracy brakowało, to i robotnikom trzeba było płacić więcej. To pociągnęło za sobą jeszcze ciekawsze zjawisko. W tej sytuacji powstała naturalna presja na tworzenie się innowacji. Bo innowacje kwitną zawsze, gdy zawodzi najprostszy i najbardziej banalny sposób uzyskiwania przewagi konkurencyjnej – czyli tania praca. I nie mówimy tu jeszcze o innowacjach technologicznych. Te przyjdą później. Na razie nowinką stało się wciąganie kobiet na rynek pracy. Aby to mogło nastąpić, musiał się zmienić charakter gospodarki rolnej. I faktycznie – w XIV w. czy XV w. kraje Zachodu odchodzą od wymagającej, ciężkiej, fizycznej uprawy roli w kierunku hodowli zwierząt. Bo w tej drugiej udział kobiet był możliwy na większą skalę. Te zmiany przyniosły niebawem dalsze intrygujące skutki. Kobiety w Europie Zachodniej stały się podmiotem. I kroczek po kroczku się emancypowały. Na przykład opóźniając wiek, w którym zawierały małżeństwo. Widać to w statystykach opartych na średniowiecznych angielskich księgach parafialnych, które przytaczają Voth i Voigtlaender. Efekt jest taki, że po dżumie w Europie Zachodniej populacja już nigdy się nie odbiła. Na zawsze pozostając na poziomie nieco niższym niż w krajach Europy Wschodniej albo Południowej. W ten sposób Zachodowi udało się uciec z pułapki maltuzjańskiej (Malthus to był ten angielski klecha, który wieszczył, że im więcej dzieci, tym społeczeństwo biedniejsze). A płace mogą pozostać na relatywnie wysokim poziomie. Wyższym niż w krajach, w których rąk do pracy jest w bród.
I tak przygotowany został grunt pod kolejną innowację. Bo skoro zachodni kapitał nie mógł się oprzeć na taniej (albo tak jak w Polsce szlacheckiej – darmowej) pracy, to musiał szukać kolejnych czynników budujących konkurencyjność. I tak – z potrzeby – zrodziła się mechanizacja zachodnich gospodarek. Czyli świt rewolucji przemysłowej XVIII w. I tak dochodzimy do kanonicznej opowieści o korzeniach kapitalizmu i zachodniej rewolucji przemysłowej. Oczywiście tok rozumowania zaproponowany przez Votha i Voigtlaendera ma walor dalece ponadhistoryczny. Łamie bowiem stereotypowe myślenie o rozwoju gospodarczym, według którego dobre płace są jakby jego ukoronowaniem. Tymczasem tu jest odwrotnie. To od wzrostu płac zaczął się zachodni dobrobyt.
Udany przypadek
Zostawmy jednak dżumę. I spójrzmy na jeszcze inny sposób tłumaczenia zachodniego dobrobytu. Pewnie jeszcze bardziej przewrotny i niepokojący. Pewną zapowiedzią tego trendu był opublikowany już w latach 90. XX w. tekst „Good Policy or Good Luck?” (gra słów w języku angielskim, po polsku oznacza to mniej więcej „Dobra polityka czy zwykły fart?”). Jego autorzy (m.in. słynny badacz ekonomii rozwoju Wiliam Easterly i główny ekonomista Banku Światowego Larry Summers) skłaniali się w nim ku tezie, że wydźwignięcie kraju z biedy zależy nie tyle od dobrych procedur czy pomysłów, ile od łutu szczęścia. A konkretnie od wpływu szoków zewnętrznych, na które rodzimi decydenci nie mają najmniejszego wpływu.
To tłumaczenie szło jednak na tyle w poprzek panującej wówczas opowieści, że – mimo prominencji autorów – nie zostało podchwycone. Aż do niedawna. Jednym z najciekawszych przykładów takiego myślenia jest najnowsza książka kalifornijskiego historyka gospodarki Philipa T. Hoffmana. „Why did Europe conquer the world” („Dlaczego Europa podbiła świat”). I nie chodzi tu nawet o samą przyczynę podboju. Hoffman nie jest bowiem pierwszym historykiem, który wskazuje, że kluczowe znaczenie dla mocarstwowości Europy miała technologiczna przewaga w broni palnej. Około 1600 r. ta przewaga była widoczna, w 1700 r. znaczna, a w 1800 r. miażdżąca. Skutkiem była postępująca w tym okresie bezprecedensowa ekspansja kolonialna zakończona narzuceniem przez Anglików, Hiszpanów, Portugalczyków, Francuzów, a potem Niemców swojego panowania całemu światu. A wzięła się ona stąd, że Europa po upadku Cesarstwa Rzymskiego znalazła się w stanie permanentnego rozdrobnienia politycznego. Ta sytuacja skłaniała z kolei do rywalizacji panujących na kontynencie dynastii, która dokonywała się głównie drogą wojen. Środki na te wojny były z kolei uzyskiwane poprzez opodatkowanie. I ten (w miarę) sprawny system ściągania danin publicznych to też była wiekopomna innowacja, która pozwoliła zachodniemu światu odskoczyć.
Ale to tylko część wyjaśnienia, które proponuje nam Hoffman. I to ta mniej ciekawa. Bo takie tłumaczenie jest typową opowieścią snutą post factum. Widzimy skutek, więc znajdujemy najbardziej prawdopodobną przyczynę i przeprowadzamy pomiędzy jednym a drugim linię, wieszcząc: „tak właśnie musiało się stać”. A może wcale nie musiało? – sugeruje Hoffman. Otwierając drogę do rozważań, że może o przewadze Europy zadecydowała seria przypadków. Które sprawiły, że akurat na Zachodzie eksperymenty z tego rodzaju bronią doprowadziły do zbudowania przewagi nad konkurentami. I nie było w tym niczego nadzwyczajnego. Ot, normalny rozkład matematycznego prawdopodobieństwa. Pamiętają państwo może z lekcji matematyki eksperyment polegający na powtarzaniu rzutu monetą i zapisywaniu wyników. A teraz wyobraźmy sobie, że jest rok 1500 i w jednym pokoju gromadzi się 50 potężnych władców tamtych czasów. Król Anglii Henryk VII Tudor, Ludwik XII z Francji, turecki sułtan Bajazyd II albo nasz Jan Olbracht. Każdy dostaje monetę i musi rzucać. Jak wypadnie mu orzeł, to znaczy, że jego technologia broni palnej poszła do przodu. Reszka jest znakiem stagnacji. Kto po 200 rzutach ma najwięcej orłów, ten dysponuje najlepszą technologią. Zgodnie z prawami matematyki takie ćwiczenie zwykle kończy się podobnie. Ekonomista z Uniwersytetu w Houston Dietrich Vollrath zrobił nawet odpowiednią symulację i za każdym razem wychodziło, że najlepszy rzucający miał tych orłów 114, a najsłabszy ok. 80. Przewaga nieduża, ale wystarczająca, by wysunąć się na prowadzenie. Które potem trzeba było tylko utrzymać. Ewentualnie rozbudować. I tak właśnie stało się z europejską przewagą w broni palnej. Była faktem, choć wyrosła z czystego przypadku.
Przyznam, że gdy pierwszy raz zetknąłem się tymi wnioskami, miałem duży problem z ich przyjęciem. Bo jakże to? Jesteśmy przyzwyczajeni, by poszukiwać obiektywnych mechanizmów rządzących otaczającym nas światem. A ślepy traf nas trochę przeraża. Ale jednocześnie nie potrafimy zaprzeczyć, że jednak istnieje.
Oba te zjawiska – rehabilitacja przypadku i wpływ płac na zachodnią innowacyjność – na pewno nie są ostatnimi odkryciami historyków gospodarki obrabiających temat bogactwa narodów. Zresztą wcale do nich nie pretendują. Uczą jednak pewnego sceptycyzmu wobec sztandarowych i trochę zgranych wyjaśnień (klimat, religia, biologia, instytucje). I to też jest wielka wartość.