Europa musi podjąć radykalne działania, jeśli chce odgrywać jakąkolwiek rolę w nowej, cyfrowej gospodarce
Aby zrozumieć rozmiar cyfrowej przepaści między Europą a Stanami Zjednoczonymi, wystarczy rzut oka na listy pięciuset największych przedsiębiorstw po obu stronach Atlantyku, jakie co roku przygotowuje „Financial Times” – analizy takiej dokonała w 2010 r. firma konsultingowa Verso Economics. W USA znajdziemy na tej liście 66 firm, które można zaliczyć do cyfrowej gospodarki. Przenieśmy się na naszą stronę oceanu, a liczba ta skurczy się do 17. Jeszcze gorzej to wygląda, jeśli przyjrzeć się, kiedy te przedsiębiorstwa powstały. Aż 22 podmiotów z amerykańskiej pięćsetki powstało w latach 80., kolejnych 18 – w latach 90. W Europie przez każdą z tych dekad powstały tylko cztery firmy, które dziś należą do grona największych. To oczywiście niesie ze sobą daleko idące konsekwencje, choćby dla rynku pracy. Ponieważ firm należących do cyfrowej gospodarki jest w USA więcej, generują one tam ponad 2 mln miejsc pracy. Tymczasem w Europie jest to ok. 700 tys. stanowisk.
Ten deficyt innowacyjności widać szczególnie w przypadku firm, które dzięki internetowi błyskawicznie osiągnęły globalny zasięg. O ile w Stanach powstali tacy giganci jak Google, Amazon, Facebook czy eBay, o tyle po drugiej stronie Atlantyku ta sztuka udała się tylko szwedzkiemu serwisowi streamingującemu muzykę Spotify. Jednym z powodów tego stanu jest otoczenie regulacyjne w Europie, a konkretnie konieczność radzenia sobie przez przedsiębiorstwa z 28, często bardzo różnymi reżymami prawnymi.
Na naszym kontynencie klientowi prościej jest kupić coś w amerykańskiej firmie niż w europejskiej. Jak odnotowuje Komisja Europejska, tylko 4 proc. zakupów robionych online przez klientów na Starym Kontynencie odbywa się w sklepach prowadzonych w innych państwach członkowskich. Stąd propozycja stworzenia jednolitego rynku cyfrowego. Przynajmniej w teorii ułatwiłoby to działanie europejskim przedsiębiorcom na rynkach innych krajów Unii, chociaż pozostałyby oczywiście bariery językowe czy lokalne uwarunkowania. Jak duży jest to problem, niech świadczy przykład Facebooka, który swój europejski oddział otworzył w Irlandii. W kraju tym uregulowania dotyczące prywatności są relatywnie luźne, więc firma popadła w tarapaty ze strony regulatorów we Francji, w Niemczech i we Włoszech, gdzie obowiązują bardziej restrykcyjne zasady.
Przez pewien czas mogło się wydawawać, że pałeczkę innowacyjności technologicznej będą w Europie nieśli operatorzy telekomunikacyjni. W przeciwieństwie do konkurencji ze Stanów Zjednoczonych, na Starym Kontynencie udało się zbudować kilka międzynarodowych korporacji, takich jak brytyjski Vodafone, hiszpańska Telefonica czy francuski Orange. Niestety, na skutek niefortunnych działań regulacyjnych przewaga konkurencyjna, jaką dysponowały te firmy względem konkurencji z USA i Chin, uległa zmniejszeniu. Państwa europejskie potraktowały sprzedaż koncesji na sieci komórkowe trzeciej i czwartej generacji jako okazję do podreperowania stanu krajowych budżetów. Skutkiem tego operatorzy nie mieli środków na szybkie wprowadzenie technologii, za możliwość wprowadzenia której drogo zapłacili.
Warto przy tym podkreślić, że Stary Kontynent nie cierpi na brak technologicznych talentów – nasi informatycy są zatrudniani jako poddostawcy dla firm amerykańskich – ani na brak ekosystemu finansującego ryzykowne przedsięwzięcia w branży high-tech. Dlatego tym bardziej aktualna jest debata o tym, jak ten potencjał uwolnić.
Na tegorocznym Europejskim Forum Nowych Idei w Sopocie problematyka ta będzie poruszana kilkakrotnie, m.in. podczas paneli „Jednolity Rynek Cyfrowy UE: jak jednolity, jak wspólny, jak połączony”, „Rynek, ale jaki? Jak powinna wyglądać nowa strategia Jednolitego Rynku Cyfrowego UE?” oraz „Coraz więcej cyfrowej, coraz mniej tradycyjnej gospodarki. Co zrobić, żeby Europa nie stała się cyfrową kolonią?”.
EFNI zaczyna się dziś i potrwa do 2 października.