Wolnorynkowcy, (neo)liberałowie, monetaryści, a może neoklasycy? Wiele jest etykietek, którymi określić można przedstawicieli nurtu dominującego w debacie ekonomicznej przez ostatnie 30 lat (a może i dłużej). Nie spierajmy się jednak o nazwy. Spójrzmy na to, jak ci niedawni dominatorzy radzą sobie z utratą niegdysiejszej wszechwładzy.

Jeszcze 10 lat temu sytuacja była zupełnie inna. Istniał zestaw niepodważalnych drogowskazów, a nawet całe instrukcje obsługi na temat dobrej gospodarki. Na przykład konsensus waszyngtoński. Zakazujący utrzymywania wysokiego poziomu długu publicznego do PKB, chwalący proste i niskie podatki, prywatyzację przedsiębiorstw państwowych, liberalizację handlu międzynarodowego oraz daleko idącą deregulację. Do tego dochodziło przekonanie o obiektywnym końcu polityki gospodarczej. Cnotą było wyzbywanie się przez rządzących narzędzi do ingerowania w przebieg procesów ekonomicznych. Do stabilizacji koniunktury wystarczyć miała w zupełności polityka monetarna złożona w „bezpiecznych” rękach dobrze zaprojektowanych technokratycznych instytucji. Głównie banków centralnych.
Ten konsensus został przez kryzys roku 2008 i trwającą do dziś „wielką stagnację” bardzo mocno nadwątlony. W obozie zwolenników przedkryzysowego neoliberalnego status quo nie ma na to jednej odpowiedzi. Jest wśród nich całkiem pokaźna grupa, która zareagowała okopaniem się na swoich pozycjach. A nawet przejściem na jeszcze bardziej radykalne linie obrony, takie jak libertarianizm albo szkoła austriacka (łączy je obie nazwisko Friedricha Augusta von Hayeka).
Z punktu widzenia tych obozów przed 2008 r. nie mieliśmy w debacie ekonomicznej wcale żadnej liberalnej albo wolnorynkowej dominacji. Odwrotnie. W praktyce dominował ekonomiczny socjalizm (a w najlepszym wypadku keynesizm) i teraz nie ma się co dziwić, że system doznał wstrząsu. Kryzys finansowy w Stanach Zjednoczonych? To efekt nieodpowiedzialnej polityki rządowej i politycznych interwencji na rynku mieszkaniowym. Kryzys zadłużeniowy w strefie euro? Wywołało go życie ponad stan krajów zadłużonych. Gwałtowny wzrost nierówności majątkowych w większość krajów bogatych? Naturalna i pożądana konsekwencja kapitalizmu oraz globalizacji.
Ten libertariańsko-austriacki okop jest dla dawnych neoliberałów ofertą tyleż atrakcyjną, co niebezpieczną. Bo taki radykalizm i zaprzeczanie faktom wykluczają ich z dyskusji o ponownym ułożeniu ładu ekonomicznego w pokryzysowym świecie.
Druga odpowiedź na kryzys 2008 r. przez liberałów to pragmatyzm. Działający wedle logiki, że w zasadzie cały system jest w porządku. Tylko się wynaturzył. To wina głównie systemu bankowego. A właściwie działających w jego ramach jednostek. Pragmatyczni liberałowie ukojenia szukają w takich tradycjach jak na przykład behawioralne finanse. Wskazują, jak wiele wypaczeń tkwi w wadliwym obiegu informacji wewnątrz instytucji finansowych albo w klasycznej pokusie nadużycia (sytuacja, gdy odpowiedzialność za błędną decyzję jest nieadekwatna do zysków, które może przynieść). Ewentualnie w zwykłej ludzkiej chciwości. Pragmatyczni liberałowie dopuszczają więc konieczność ściślejszej regulacji takich sektorów, jak finanse czy ubezpieczenia. Ale w bardziej fundamentalne spory (na przykład o niebezpieczeństwach dominacji finansów nad sektorem produkcyjnym) nie wchodzą.
Są wreszcie i tacy liberałowie, którzy dostrzegli, że problemy realnie istniejącego kapitalizmu są poważne. I są nawet gotowi przyznać rację jego przenikliwym krytykom (choćby Karolowi Marksowi). Wychodząc z tych pozycji, są więc gotowi na daleko idące reformy kapitalizmu, które uratują go przed nim samym. To odpowiedź udzielana wedle podobnej logiki, w ramach której poruszał się w czasie wielkiego kryzysu lat 30. John Maynard Keynes. Uczeń twórcy ekonomii neoklasycznej Alfreda Marshalla i polityczny liberał, który zrozumiał, że „wiele musi się zmienić, by wszystko pozostało tak, jak jest”. Dziś najbardziej znanym przedstawicielem tego nurtu jest francuz Thomas Piketty – autor głośnego „Kapitału w XXI wieku”. Książki, która absolutnie nie jest antykapitalistyczna. Lecz przeciwnie – dowodzi, że gospodarkę rynkową da się jeszcze ocalić. Ale trzeba najpierw sprawić, by przestała podcinać gałąź, na której sama siedzi, tworząc na przykład wielkie majątkowe nierówności.
Na te wszystkie liberalne reakcje obronne spoglądają z boku przedstawiciele ekonomii heterodoksyjnej. Niegdyś niszowej, a dziś coraz silniejszej tradycji w ramach ekonomicznej debaty. Jak dotąd ich głos jest jednak słaby. Pokryzysową rzeczywistość układać nam będą (jak na razie) dawni liberałowie.