Rząd nie jest dla nas rozwiązaniem, jest dla nas problemem – mawiał Ronald Reagan, a mimo to spora grupa intelektualistów i ekonomistów widzi w rządzie rozwiązanie. – Rząd może być dobry i skuteczny, a władza nie musi korumpować – przekonują. W tym sporze prawda wcale nie leży pośrodku
Europę zalewa fala imigrantów i uchodźców, m.in. z Syrii. Szacuje się, że nawet 80 proc. z nich to młodzi mężczyźni. Z ekonomicznego punktu widzenia oznacza to, że na europejskim rynku pracy w szybkim tempie zwiększa się podaż osób w wieku produkcyjnym.
Co by było, gdyby politycy postanowili biernie się temu przyglądać?
Każda odpowiedź będzie tutaj spekulacją, ale można z dużą dozą pewności zakładać, że spadłaby w Europie cena pracy, co jest równoznaczne z tym, że spadłyby też zarobki w branżach, w których odnaleźliby się przybysze. Ponadto zwiększyłoby się obciążenie dla budżetów państw, które musiałyby rodzinom imigrantów wypłacać dodatkowe świadczenia socjalne czy zapewniać usługi, takie jak opieka zdrowotna. Jako że ci wcześniej nie składali się na to w podatkach, rządy musiałyby więc owe podatki podnosić albo dodatkowo się zadłużać.
Słowem, o ile stabilny, przewidywalny przepływ mas ludzi jest dla gospodarek w czasie pokoju czymś naturalnym i pożądanym, o tyle wywołany wojną exodus tłumów może poważnie zdestabilizować gospodarkę krajów, do których się one skierują. I to na tyle poważnie, że nawet zagorzali zwolennicy wolnego rynku i twierdzenia, że praca to towar jak każdy inny, a więc rządowi od niej wara (pod czym podpisuje się autor niniejszego artykułu), są skłonni powiedzieć: rząd musi coś z tym zrobić! I przyznać tym samym, że istnieje coś takiego, jak market failure, czyli zawodność rynku.
Rynek to załatwi? Dobre sobie!
Co to dokładnie znaczy, że rynek jest zawodny? Ogólnie rzecz biorąc, to właśnie, że istnieją takie sytuacje, w których sam rynek – w krótkim terminie i danych okolicznościach – sobie nie poradzi. Przykład masowej migracji mógłby sugerować, że pojęcie to dotyczy sytuacji wyłącznie ekstremalnych, ale zawodność rynku to jego trwała, powszednia i – w zależności od tego, jak mocno obchodzą nas społeczno-gospodarcze problemy – mniej lub bardziej poważna przypadłość. Taka, którą można łagodzić, ale nigdy nie można się jej całkiem pozbyć.
Ta powszedniość bierze się stąd, że rynek nieustannie produkuje niechciane „efekty zewnętrzne”. Ekonomiści nazywają tak sytuację, w której czyjeś działanie nakłada na innych takie koszty, o które ci się nie prosili. Efektem zewnętrznym jest na przykład skażenie środowiska. Fabryki same z siebie nie mają motywacji, by nie zanieczyszczać otoczenie. Specjalistyczne urządzenia do filtrowania powietrza czy wody to dla nich spory koszt i mniejszy zysk. Przerzucają więc ten koszt na społeczeństwo, które musi budować oczyszczalnie ścieków albo – to szczególnie wyraźnie widać na ulicach chińskich miast – nosić maseczki filtrujące i wydawać krocie na lekarzy.
Nie tylko firmy, lecz także osoby indywidualne mogą produkować efekty zewnętrzne. Dzieje się to wtedy, gdy twój znajomy wyrzuca śmieci z działki do lasu albo gdy ty zbyt głośno odtwarzasz muzykę w mieszkaniu i irytujesz tym samym sąsiadów. – Efekty zewnętrzne, takie jak zanieczyszczenie, to klasyczne, podręcznikowe przykłady zawodności rynku. Rynek naprawdę bardzo często może się mylić – zapewnia profesor Paul Krugman, laureat Nagrody Nobla z ekonomii, w jednym z artykułów na łamach dziennika „The New York Times”.
W innych artykułach Krugman tłumaczy „rynkowym fundamentalistom” (tego pojęcia specjaliści od rynkowych kiksów używają w dyskusji szczególnie często), że rynek jest zawodny także tam, gdzie trzeba dostarczyć społeczeńst”, lecz nie tylko o te oczywiste, takie jak sądy, ochrona policyjna i wojskowa przed agresją czy budowa infrastruktury drogowej albo kontrola lotów. Chodzi także o ubezpieczenia zdrowotne i emerytalne.
Tutaj też rząd radzi sobie lepiej niż sektor prywatny – pisze Krugman tonem niewskazującym na ironię czy sarkazm. Dzięki takim jak on w ciągu ostatnich 15 lat pojęcie zawodności rynku zrobiło furorę w literaturze i publicystyce ekonomicznej. Naukowcy badający miejsca, w których rynek nie spełnia pokładanych w nim nadziei, są przez szeroką publiczność, o politykach nie wspominając, hołubieni. Podobne do Krugmana sądy wygłasza choćby duet noblistów: Amerykanin Joseph Stiglitz, który koncentruje się na badaniu generowanych przez rynek asymetrii informacji (gdy np. jedna strona wie więcej o transakcji niż druga, jak w relacji handlarz używanymi autami–klient, bank–klient albo lekarz–pacjent), i Hindus Amartya Sen, który zwraca uwagę na niedostatki rynku w kwestii walki z ubóstwem (w jednej z prac udowadnia na przykład, że głód bengalski, w wyniku którego w latach 1943–1944 zmarło 3–4 mln osób, był w dużej części wywołany rynkowym boomem i wynikłą z niego inflacją).
Zawodności rynku nie są według tych ekonomistów na tyle poważne, żeby rynku pozbywać się całkowicie. Pozostają oni nawet nominalnie zwolennikami handlu i wolności, ale wierzą jednocześnie w ideę rządu mechanika, który jest w stanie zawodności rynku uleczyć kilkoma prostymi lekarstwami: interwencją, regulacją i redystrybucją. Bez większego uszczerbku dla wolności i handlu. I bez bolesnych skutków ubocznych.
Lekarzu, lecz się sam
Fakt. Nikt rozsądny nie zaprzeczy, że rynek bywa zawodny, często bardzo poważnie. Nawet „rynkowi fundamentaliści” nie dorobili się jeszcze myślicieli twierdzących, że gdyby obalić państwo i zostawić sam rynek, ludzkość czekałby raj na ziemi. Przywilej posiadania w swoich szeregach ekscentryków znających tajemne recepty na wprowadzenie raju należy do socjalistów.
Jednak twierdzenie, że to rząd jest lekarstwem na zawodności rynku, nie wytrzymuje krytyki.
Krytyka ta doczekała się formy teoretycznej: to teoria wyboru publicznego, którą od połowy zeszłego wieku rozwijali tacy ekonomiści, jak Duncan Black, James M. Buchanan, Vernon Smith, Gordon Tullock, Gary Becker czy Kenneth J. Arrow. Wielu z nich to laureaci Nagrody Nobla.
Teoria wyboru publicznego opiera się na założeniu, że rząd, który skutecznie leczy gospodarkę z jej bolączek i działa zgodnie z idealistycznymi celami, istnieje wyłącznie w krainie baśni i fantazji – na naszym łez padole, w realu, rząd to po prostu ludzka, obarczona ludzkimi słabościami instytucja. Należy więc patrzeć na państwo, rząd, politykę i ustrój, wyzbywszy się złudzeń.
Jednak grupa myślicieli, którzy zasiali nieufność do aparatu państwa i stali się w pewnym sensie protoplastami teorii wyboru publicznego, pojawiła się już w XIX wieku. Jako pierwsi wprowadzali pierwiastek ekonomicznego realizmu w unoszące się przez wieki w filozoficznej abstrakcji rozważania o ustrojach, najlepszych sposobach rządzenia czy dobru wspólnym.
– Już nie mogę się doczekać, kiedy wszyscy będziemy mieli dostęp do owego niewyczerpalnego źródła bogactwa i oświecenia, owego lekarza wszelkich chorób, skarbu bez dna, nieomylnego doradcy nazywanego przez was państwem – szydził jeden z nich, francuski ekonomista i intelektualista Frédéric Bastiat.
Oprócz Bastiata, który mawiał też, że „państwo to wielka fikcja, dzięki której każdy usiłuje żyć kosztem innych”, warto wymienić Anglika Herberta Spencera (w książce „Jednostka wobec państwa” przekonującego, że rząd z natury zawsze dąży do coraz większej ingerencji w wolność osobistą obywateli) czy socjologa i psychologa Gustawa Le Bona. Ten Francuz w słynnej „Psychologii tłumu” analizował masowe zachowania ludzi i prorokował, że to właśnie nastroje tłumu będą w przyszłości decydować o losie narodów. Cyniczni politycy, którzy zrozumieją tłum, posiądą władzę. Le Bon uważał tłum za nieracjonalny i podatny na manipulację.
Te właśnie intuicje potwierdziła w części teoria wyboru publicznego. Jej przedmiotem jest, jak to celnie ujął prof. James Buchanan, „polityka bez elementu romantycznego”: taka, jaka jest, a nie taka, jaka chcielibyśmy, żeby była.
Pierwszym i najważniejszym ustaleniem owej teorii jest to, że skoro rządzący to zwykli ludzie, to posiadają oni zwykłe motywacje. Wybór do parlamentu nie zmienia człowieka w anioła. Tak więc choć kandydujący w wyborach mają na ustach szczytne hasła dotyczące służby narodowi, to zazwyczaj reprezentują partykularne interesy wąskich grup, które na niego zagłosowały. Każdy, kto przygląda się życiu politycznemu, łatwo zauważy, kogo i co w wyborach reprezentują związkowcy, rolnicy albo ludzie związani z sektorem bankowym. Nie dobro wspólne, ale interesy swoich grup. Nie obywatela, ale biurokrację.
Obok interesów grupowych realizowanych w celu osiągnięcia reelekcji są także ściśle prywatne interesy polityka. Może on używać władzy po to, by swojej rodzinie i znajomym zapewnić miejsca pracy (wystarczy np. stworzyć dla nich jakiś nowy urząd) albo poprawić swój materialny byt, biorąc łapówkę w zamian za przepchnięcie dowolnej ustawy. Rankingi Transparency International, które pokazują poziomy korupcji w poszczególnych krajach, jasno wskazują, że jeszcze nikomu tego zjawiska nie udało się wyeliminować. Skorumpowanemu politykowi nie zależy na tym, by przepychana ustawa była korzystna dla społeczeństwa, więc – głoszą teoretycy wyboru publicznego – nie powinno dziwić mnożenie sprzyjających danym branżom regulacji czy utrudnianie dostępu do zawodów poprzez wprowadzenie pozwoleń, licencji czy koncesji.
Specyficzny wycinek tego zjawiska, w którym ktoś wywiera nacisk na polityków (lobbing), by uzyskać przywileje, teoretycy wyboru publicznego nazywają „pogonią za rentą”. Wniosek? Degeneracja prawa to nie przypadek, to naturalny proces polityczny.
Może więc głupie decyzje polityków mogą powściągać wyborcy – w końcu żyjemy w demokracji, systemie według Winstona Churchilla równym co najmniej monarchii oświeconej, a może nawet lepszym? Niestety, nie. Wyborcy nie tylko nie zapobiegają głupim posunięciom rządu, ale nawet często je wywołują. Ekonomista Bryan Caplan opublikował w 2007 roku klasyczną już teraz pracę: „Mit racjonalnego wyborcy: dlaczego demokracje wybierają złą politykę?”, w której przekonuje, że w nasze wybory polityczne fundamentalnie wpisana jest nieracjonalność. Dlaczego? Przede wszystkim już sam akt głosowania jest irracjonalny. Szansa, że twój pojedynczy głos wpłynie istotnie na wynik wyborów, jest mniejsza niż szansa, że w drodze do urny spadnie ci na głowę cegła. Wyborcy o tym wiedzą, więc nie tracą czasu na dogłębne badanie problemów gospodarczych. W głębi duszy wybory traktują raczej jak igrzyska, w których są kibicami poszczególnych partii i polityków.
Caplan jednak całkowicie rozumie wyborców: zgłębianie wiedzy to dla nich zbyt duży koszt wobec tego, że ich pojedynczy głos nic nie zmienia. Co z tego, że Kowalski przeanalizuje dokładnie wyborcze programy i skonfrontuje je z ustaleniami nauki, by poznać skutki ich realizacji, jeśli Nowak i reszta tego nie zrobią? Kowalski nie jest głupi, nie będzie marnował czasu.
Caplan nazywa to zjawisko „racjonalną irracjonalnością”. Dlatego właśnie ludzie nie głosują na polityków głoszących programy będące w realnym interesie ogółu społeczeństwa. Głosują na tych, których programy im się takie wydają. Stąd popularność ekonomicznych mitów. Caplan wyróżnia cztery główne: przekonanie, że o dobrobycie państwa stanowią nowe miejsca pracy, nieufność wobec kontaktów gospodarczych z obcokrajowcami (psioczenie na obcy kapitał), ogólne przekonanie, że sytuacja ekonomiczna się pogarsza, i brak wiary w pozytywną, dobroczynną moc mechanizmów rynkowych.
Można więc powiedzieć, że z ekonomicznej perspektywy nie tylko sam rząd wymaga dogłębnej naprawy i sam – jak mawiał Ronald Reagan – jest problemem, ale i ustrój demokratyczny.
Rząd zabija
Wiara, że rząd można systemowo wykorzystywać do „dobrego” działania, jest nieuzasadniona. Na każdą bowiem zawodność rynku, którą mógłby on w teorii uleczyć, znajdzie się znacznie bardziej bolesna w skutkach zawodność rządu (government failure – termin spopularyzowany w latach 60. XX wieku przez Ronalda Coase’a), czyli sytuacja, w której rząd zamiast rozwiązywać problem, jeszcze bardziej go pogarsza. Albo wręcz wywołuje.
Przywołany na wstępie problem masowych migracji jest tutaj doskonałą ilustracją. Zacznijmy od tego, kto wygonił tłumy z ich domów. Wolny rynek? Nie, wojna. Wojny wywołują rządy, ewentualnie – jak w przypadki Syrii – ci, którzy chcą te rządy obalić, by w końcu samemu stać się rządem. Nawiasem mówiąc, szacuje się, że w wojnach zginęło w dziejach w sumie od 150 mln do 1 mld ludzi. Statystyki dość zabójcze dla wiary w dobry rząd, prawda?
Co zaś sprawiło, że tłumy uchodźców z Syrii kierują się akurat do Europy, a nie rozpraszają się na państwa ościenne? Abstrahując od tego, że państwa ościenne ich nie chcą, to magnesem, który ciągnie ich w stronę Starego Kontynentu, jest rozdawany przez europejskie rządy (a nie przez wolny rynek!) socjal. Gdyby jutro okazało się, że Rosjanie dają imigrantom dwa razy wyższe świadczenia społeczne niż Niemcy, masy ludzi popłynęłyby w objęcia Putina. Kto wytworzył więc problem, którego teraz nikt, z rynkiem włącznie, nie potrafi rozwiązywać?
A lista rządowych kiksów jest tak długa, że można by o tym napisać osobną książkę. Znajdują się na niej m.in. subsydia dla rolników w USA i w Unii Europejskiej oraz cła importowe na żywność, które nie tylko zaburzają system cen wewnątrz tych obszarów, ale także uniemożliwiają rolnikom z krajów ubogich (np. afrykańskich) konkurowanie z rolnikami z krajów rozwiniętych.
Inny przykład: co było przyczyną wielkiego kryzysu ekonomicznego z lat 30.? Jak przekonująco dowodzą rzesze ekonomistów, z Miltonem Friedmanem na czele, było nią błędne działanie amerykańskiego banku centralnego. Ta półpaństwowa instytucja (jej istnienie sankcjonuje prawo, jej szefa nominuje prezydent USA, ale udziałowcami są prywatne banki) zawiodła dokładnie na tym froncie, na którym miała się najlepiej sprawdzać: kontroli ceny i podaży pieniądza. Zresztą samo powstanie Fedu to dowód na słuszność teorii wyboru publicznego: powołano go do życia w 1913 r. w wyniku nacisku prywatnych bankierów na rząd USA. O atmosferze konspiracji, jaka towarzyszyła tej największej i najbardziej udanej „pogoni za rentą” w dziejach, pisze ciekawie Aleksander Piński w artykule „Jak Rockefellerowie i Morganowie stworzyli Fed” zamieszczonym na portalu ObserwatorFinansowy.pl.
Zawodność rządu nie dotyczy wyłącznie kwestii gospodarczych, lecz wszystkich tych zadań, które rząd na siebie arbitralnie bierze i się z nich nie wywiązuje, a więc na przykład zapewnienia bezpieczeństwa obywatelom czy niesienia im pomocy w razie klęsk żywiołowych. Na stronie WWW prestiżowego think tanku Brookings znaleźć można obszerny wykaz jednostkowych rządowych błędów, który dotyczy wyłącznie USA i lat 2001–2014. Autor, Paul C. Light, opisał ich aż 41.
Czy więc rząd mechanik to wizja realistyczna? Wyznającym ją, najczęściej lewicowym, ekonomistom wydaje się, że nawet jeśli rządy zawodziły, to oni – właśnie oni! – umieją zaprojektować takie prawo, takie rozwiązania, takie przepisy, które dadzą rządom kompetencje większe od poprzedników i uwolnią je od błędów. To optymizm graniczący z naiwnością. Albo – w przypadku tych ekonomistów, którzy lądują koniec końców na ciepłych rządowych posadach – cyniczna postawa intelektualna.
Liberland, czyli eksperyment
Paul C. Light uważa, że drogą do uniknięcia rządowych pomyłek w przyszłości jest skrupulatne ich katalogowanie i analizowanie. „Jeśli będziemy posiadać listę sytuacji, w których rząd zawodzi, to przy każdej z nich trzeba postawić pytania: skąd ten zawód, kto do niego doprowadził i jak rozwiązać leżący u jego podłoża problem” – pisze Light w pracy „Kaskada błędów: dlaczego rząd zawodzi i jak temu zapobiec?”. Oto rady, których udziela: myślmy o efektywności danej polityki już od samego początku, zapewniajmy odpowiednie środki oraz kadry do jej realizacji, spłaszczmy strukturę zarządzania, dobierajmy osoby decyzyjne na bazie ich wydajności, a nie znajomości, ustanawiajmy konkretne i wyraziste cele.
Brzmią te rady pięknie, lecz niestety tak, jakby Light nie zrozumiał istoty teorii wyboru publicznego. Trud, który ów badacz włożył w skatalogowanie rządowych kompromitacji, należy docenić, ale w świetle tej właśnie teorii należałoby uznać go za pięknoducha.
Bo ustalenia teorii wyboru publicznego są brutalnie trzeźwiące. Zamiast wiary w możliwość skonstruowania dobrego rządu budzą potrzebę krępowania go i wprowadzania dodatkowych mechanizmów kontrolnych oraz okrajania władzy państwowej i zakresu, w jakim może ona ingerować w procesy gospodarcze. Ci, którzy uważają za konieczne okrojenie władzy państwowej do niezbędnego minimum, to tzw. minarchiści. Ci, którzy chcą pozbyć się jej całkowicie, to anarchokapitaliści. Ci ostatni są przekonani, że rynek będzie dążył sam z siebie do eliminacji swoich zawodności, w czym rząd może tylko przeszkadzać.
Do grupy tych myślicieli należy libertarianin David Friedman, syn Miltona. Uważa, że świat bez rządu byłby po prostu światem lepszym, efektywniejszym i sprawiedliwszym. – Niektórzy rządu nienawidzą, a ja uważam, że jest po prostu nieefektywny – podkreśla w wywiadach Friedman.
Swoje poglądy na to, jak społeczeństwo i rynek funkcjonowałyby bez rządu, wyłożył w książce „Maszyneria wolności” („Machinery of Freedom”). Friedman wierzy, że w stronę społeczeństwa prywatnego i anarchii prowadzą świat postępująca cyfryzacja, nowe technologie i internet. – Ludzkie interakcje w dużej części zachodzą już teraz w bezpaństwowej, ponadnarodowej sieci – uważa.
I właśnie za pomocą sieci internetowej można złożyć wniosek o przyznanie obywatelstwa Liberlandu. Nie jest to, rzecz jasna, anarchia, ale konstytucyjne minipaństewko (7 km kw.) utworzone pomiędzy Chorwacją i Serbią, ale paradoksalnie to ono właśnie może być najbliższe realizacji romantycznej idei dobrego rządu, tzn. takiego, który przynajmniej nie szkodzi. Jego twórca i prezydent Vít Jedlička utworzył je, wykorzystując fakt, że Chorwacja i Serbia nie mogły się dogadać co do przebiegu wzajemnej granicy. Jedlička chce, by w jego państwie obowiązywał absolutny szacunek do wolności i własności prywatnej, i obiecuje, że jego rząd nie będzie się mieszał w dobrowolne kontrakty zawierane przez swoich obywateli. Wnioski o obywatelstwo Liberlandu wypełniło już ponad 250 tys. osób.
Wybór do parlamentu nie zmienia człowieka w anioła. Tak więc choć kandydujący w wyborach mają na ustach szczytne hasła dotyczące służby narodowi, to zazwyczaj reprezentują partykularne interesy wąskich grup
Prawdziwa nauka reaguje na rzeczywistość, a nie obraża się na nią. Wybuch kryzysu w 2008 r. sprawił, że ekonomiści musieli na nowo spojrzeć na uprawianą dyscyplinę. Pojawiły się nowe idee, powrócono też do tych zapomnianych. Choć proces trwa, minęło wystarczająco dużo czasu, by spróbować te nowe prądy usystematyzować. Dziennik Gazeta Prawna wspólnie z Obserwatorem Finansowym podjęły tę próbę