Wyobraźmy sobie, że pokryzysowa debata ekonomiczna to walka bokserska. W narożniku niebieskim przedstawiciel ekonomii neoklasycznej. Absolutny mistrz, lecz ostatnio w słabej kondycji. W narożniku czerwonym pretendent. Zawodnik z obozu ekonomii heterodoksyjnej, do niedawna boksujący w amatorskiej lidze. Słychać gong. Starcie się rozpoczyna
Zanim zaczniemy śledzić wymianę ciosów, przyjrzyjmy się pięściarzom. Na początek obrońca tytułu, czyli ekonomia neoklasyczna, zwana też ekonomią głównego nurtu. Co to takiego? Najłatwiej mówić o jej początkach. Wyrosła w latach 70. XIX w. z prac takich myślicieli, jak Anglik William Jevons czy Francuz Léon Walras. A przede wszystkim Alfred Marshall – postać ciesząca się w swoim czasie popularnością porównywalną z tą, którą cieszyć się będą później John Maynard Keynes i Milton Friedman.
Przyjęło się, że dzisiejsi liberalni ekonomiści za swojego protoplastę uważają Adama Smitha. Tymczasem powinni odwoływać się właśnie do Walrasa czy Marshalla. A to dlatego, że dopiero neoklasykom udało się podnieść ekonomię do rangi nauki ścisłej rządzącej się obiektywnymi prawidłami. Z ich perspektywy żyjący sto lat wcześniej Smith z całym bagażem rozważań etycznych uprawiał w najlepszym wypadku ekonomię polityczną. To neoklasykom zawdzięczamy tchnięcie życia w koncepcję homo oeconomicus. Zaludniających gospodarkę racjonalnych i egoistycznych jednostek, napędzanych przez dwie fundamentalne siły. Maksymalizację użyteczności (stanu posiadania, przyjemności i zadowolenia) i minimalizację dezużyteczności (bólu, braku przyjemności i zadowolenia). To wtedy ekonomista zaczął pretendować do roli naukowca, który uzbrojony w niezawodne szkło powiększające widzi aktorów gospodarczych poruszających się niczym mrówki w wielkim kopcu. I dzięki badaniu ich reakcji na różne bodźce jest w stanie przewidzieć, jak mrówki się zachowają, albo wręcz zmusić je do odpowiedniej działalności.
Neoklasycy byli dziećmi swoich czasów. Pochodzili z krajów, które były potęgami ówczesnego kapitalistycznego świata. To sprawiało, że w automatyczny sposób przyjmowali perspektywę zwycięzcy. Ich ekonomia objaśniała świat, w którym wygrywają silni. Od klasyków (Smith i Ricardo) neoklasycy przejęli przekonanie, że nawet jeśli jednostki działają z pobudek egoistycznych, to dzięki konkurencji ich działania prowadzą do rezultatów dobrych dla całego społeczeństwa. To wówczas największe triumfy święciła wiara w to, że rynek – jeżeli tylko pozwolić mu działać w naturalny sposób – dąży do stanu równowagi. Nic dziwnego, że neoklasycyzm z przełomu XIX w. i XX w. stał się świetnym ekonomicznym uzasadnieniem polityki leseferystycznej. Głoszącej, że homo oeconomicus dobrze wie, co robi, więc najlepiej mu nie przeszkadzać. Nietrudno zgadnąć, że popularność leseferyzmu największa była wśród tych grup społecznych, które w warunkach kapitalistycznego rozkwitu osiągały największe sukcesy. Im niżej na drabince społecznej, tym z poparciem dla leseferyzmu było gorzej. Ale tym nikt się nie musiał zbytnio przejmować, bo demokracja była jeszcze w większości zachodnich krajów w powijakach. Neoklasyczny leseferyzm królował więc niepodzielnie wśród ówczesnych elit zachodniego świata.
Intelektualny desant
Nic jednak nie trwa wiecznie. Kolejne kryzysy gospodarcze były coraz głębsze. Nadszedł 1929 r. i Wielka Depresja, która nawet najbardziej zatwardziałych neoklasyków zmusiła do refleksji, czy aby na pewno rynki potrafią dążyć do samoregulacji. Nieuczciwością byłoby twierdzenie, że neoklasycy się przed tą odpowiedzią uchylali. Jedną z nich był keynesizm, wymyślony przez ucznia Alfreda Marshalla. Na ten temat pisaliśmy już jednak sporo w jednym z poprzednich odcinków „Podręcznika”. Tutaj interesują nas te odpowiedzi neoklasyków, które nie zrywały z całym dorobkiem Smitha, Jevonsa i Marshalla. Tylko próbowały dopasować go do nowych wyzwań. Na przykład prace Brytyjczyka Arthura Pigou, który jako pierwszy (już w latach 20. XX w.) zwrócił uwagę na tzw. koszty zewnętrzne. Czyli sytuację, gdy fabryka zanieczyszcza powietrze albo wodę, bo nie musi za nie płacić ceny rynkowej. W ten sposób maksymalizujący swoją użyteczność przerzuca prawdziwe koszty działalności na resztę społeczeństwa. To dla Pigou sytuacja, gdy do gry powinien wkroczyć rząd i skorygować działanie rynku, nie zaś czekać, aż zadziałają automatyczne stabilizatory. Takie teorie przerzucały mosty między neoklasykami a rosnącymi w siłę w pokryzysowym świecie keynesistami. Mosty te miały już wkrótce posłużyć do prawdziwego intelektualnego desantu.
Zwykło się uważać, że lata 1930–1970 to w zachodniej myśli ekonomicznej czas niepodzielnego panowania keynesizmu. Prawda jest bardziej skomplikowana. Tak naprawdę szkoła neoklasyczna z jej racjonalnym homo oeconomicusem nigdy nie wypadła z gry. Przeciwnie. Stopniowo kolonizowała realnie istniejący keynesizm, by w pewnym momencie całkowicie przejąć jego duszę. Było to zresztą kością niezgody w głośnym w latach 50. sporze pomiędzy keynesistami brytyjskimi (prym wiodła uczennica Keynesa Joan Robinson) a amerykańskimi (takimi jak doradca wielu amerykańskich prezydentów Paul Samuelson). W tym sporze szło głównie o związek między płacą a rozmiarami zatrudnienia. Według keynesistów amerykańskich u źródeł bezrobocia leżą trzy przyczyny: brak zgody związków zawodowych na redukcje płac, utrzymywanie przez rządy płacy minimalnej oraz monopolistyczne struktury rynku, które nie pozwalają rozwinąć skrzydeł wolnej konkurencji. W ten sposób Samuelson i jego akolici przyznali w zasadzie rację ekonomii neoklasycznej. Jedyna różnica pomiędzy nimi była taka, że klasycy domagali się rozpędzenia związków, porzucenia płacy minimalnej i rozbicia monopoli. Natomiast keynesiści spod znaku Samuelsona twierdzili, że wystarczy zwiększać wydatki rządowe tak bardzo, by popyt wzrósł do poziomu, przy którym cała produkcja zostanie sprzedana pomimo zawyżonego poziomu cen i płac. Zdaniem „prawdziwych keynesistów” (tych od Robinson) to była zdrada.
W zasadzie już od lat 50. amerykańska (a za nią światowa) debata ekonomiczna odbywała się pomiędzy coraz śmielej wracającymi do swoich leseferystycznych korzeni neoklasykami a neoklasykami udającymi nowych keynesistów. Pierwsi przedstawiali kolejne wyrafinowane dowody na to, że rynek potrafi samoistnie wrócić do stanu równowagi (teoria racjonalnych oczekiwań Lucasa i Sargenta lub hipoteza efektywnego rynku Famy), ci drudzy dołożyli od siebie jeszcze parę elementów, jak istnienie niedoskonałej konkurencji, asymetrię informacji lub koszty transakcyjne. Oba nurty w sumie zgadzały się, że homo oeconomicus i rynki dążące do równowagi to faktycznie niepodważalna prawda. Im bliżej było naszych czasów, tym prawdziwi neoklasycy dominowali coraz bardziej na uniwersytetach i w debacie ekonomicznej.
Choć nowym keynesistom (George Akerlof, Paul Krugman, Joseph Stiglitz) zdarzało się dostać Nobla, to szkoła neoklasyczna – jak przystało na dominującego na rynku gracza – potrafiła wchłonąć pączkujące na obrzeżach ekonomiczne „start-upy”. Na przykład niezwykle modną w latach 90. nową ekonomię instytucjonalną (Douglas North, Ronald Coase), monetarystów Miltona Friedmana czy nawet radykalnie prorynkowych przedstawicieli szkoły austriackiej (Hayek i jego libertariańscy następcy). W panującej na świecie po zawaleniu się bloku wschodniego atmosferze końca historii łączył ich wspólny mianownik – wolny rynek. Różnił stopień wiary w jego nieomylność. Taka właśnie była przedkryzysowa ekonomia głównego nurtu. Najpotężniejsza formacja intelektualna w całej historii ekonomii.
Jak astronom z astrologiem
Zostawmy teraz na chwilę czempiona u szczytu chwały i przypatrzmy się bliżej kontestującemu jego prymat pretendentowi, czyli ekonomii heterodoksyjnej. Aby zrozumieć wagowe dysproporcje między zawodnikami, posłużmy się przykładem. W styczniu 2007 r. w chicagowskim hotelu Hyatt odbywa się zjazd Allied Social Science Associations (ASSA) – największej w Ameryce organizacji skupiającej profesjonalnych ekonomistów. Dziewięć tysięcy uczestników, pośród nich wielu laureatów Nagrody Nobla, gawędzi nad darmowymi przekąskami i korzysta z dobrodziejstw baru. Czekający w kolejce po alkohol goście umilają sobie czas rozważaniami, czy „Milton by to pochwalił”. Chodzi oczywiście o zmarłego rok wcześniej Miltona Friedmana, który nieraz podkreślał, że „nie ma czegoś takiego jak darmowy lunch”. W tym samym czasie w jednej z małych hotelowych salek odbywa się spotkanie organizowane przez Economic Policy Institute (EPI), waszyngtoński think tank postulujący podniesienie płacy minimalnej, zwiększenie redystrybucji i propagowanie uzwiązkowienia. Słowem wszystko to, co – wedle neoklasyków – przeczy zdrowemu ekonomicznemu rozsądkowi. Na sali ok. 30 osób i tyle samo kanapeczek z serem. Piwo jest, ale kosztuje 6 dolarów. „To i tak najlepsza frekwencja, jaką mieliśmy od lat" – mówi jeden z organizatorów.
Przytoczona historyjka pochodzi z artykułu dziennikarza lewicowego tygodnika „The Nation” Christophera Hayesa. I może być przerysowana. Ale dobrze oddaje położenie, w jakim znajdowali się jeszcze do niedawna ekonomiści heterodoksyjni. Niby byli częścią amerykańskiego środowiska ekonomicznego, ale izolowaną, nieliczną i – co tu dużo mówić – głęboko sfrustrowaną i pełną niechęci wobec dominujących neoklasyków.
Skąd się wzięli? Na początku były to jednostki sprzeciwiające się podejściu ortodoksyjnemu (stąd nazwa „heterodoks”). Ot, akademicy otwarcie krytykujący – ich zdaniem pozorny spór – między neoklasykami i nowymi keynesistami. Jednym (jak zmarłemu w 2006 r. Johnowi Kennethowi Galbraithowi) udało się zyskać popularność opinii publicznej. Inni (jak zmarły w 1996 r. Hyman Minsky) doczekali się uznania po śmierci. A jeszcze inni zagrzebywali się w swojej niszy (jak środowisko marksizującego magazynu „Monthly Review” z Paulem Sweezym i Paulem Baranem). Przywołuję przykład USA jako państwa nadającego ton globalnej debacie ekonomicznej, choć podobnych ekonomicznych dysydentów można pewnie znaleźć w wielu krajach. Również w Polsce (Tadeusz Kowalik).
Wydawało się, że ruch ekonomii heterodoksyjnej nabierze rozpędu z początkiem XXI w., gdy po raz pierwszy od lat 60. doszło do (niedużych, ale zauważalnych) wystąpień studenckich. W 2000 r. zbuntowali się studenci ekonomii z prestiżowej francuskiej École Normale Supérieure – zarzucili profesorom, że kompletnie pozbyli się refleksji i krytycyzmu wobec ekonomii neoklasycznej. Do podobnych wydarzeń doszło później na kilku uniwersytetach w Niemczech i Wielkiej Brytanii. Powstał nawet ruch tzw. ekonomii postautystycznej.
Heterodoksi powoływali do życia własne ekonomiczne periodyki, twierdząc, że na publikacje w uznanych uniwersyteckich pismach liczyć nie mogą. Bo tam panuje przekonanie, że jak ktoś podaje w wątpliwość podstawowe dogmaty ekonomii neoklasycznej, to jest uznawany za szarlatana. Heterodoksi ze zgrozą cytowali wypowiedź neoklasycznego ekonomisty z Berkeley Hala Variana (został potem głównym ekonomistą Google), który przy okazji debaty o liberalizacji handlu międzynarodowego stwierdził, że nie ma sensu prezentować argumentów za i przeciw. Bo to jakby astronom (w tej roli zostali obsadzeni zwolennicy wolnego handlu) dyskutował z astrologiem (krytykiem liberalizacji). „Żyjemy w czasach, gdy myślenie neoklasyczne przypomina rasizm. Ekonomista głównego nurtu złapany za słowo wszystkiego się oczywiście wyprze, ale jakoś tak się składa, że na uniwersytetach i w debacie publicznej prym wiodą przedstawiciele tylko jednej kasty” – pisał w 2006 r. w jednym z heterodoksyjnych przeglądów Janis Warufakis. Wtedy młody i niepokorny ekonomista z Uniwersytetu Ateńskiego, któremu pewnie się nie śniło, że zostanie kiedyś najbardziej kontrowersyjnym ministrem finansów w Unii Europejskiej.
Zostańmy na chwilę przy tekście Warufakisa (napisanym do spółki z Niemcem Christianem Arnspergerem). Nosi tytuł „Co to jest ekonomia neoklasyczna?”, ale tak naprawdę stanowi dobry sposób na zrozumienie, w jaki właściwie sposób heterodoksi odróżniają się od ekonomii głównego nurtu. Otóż różnice są trzy. Po pierwsze, heterodoksom nie podoba się, że mimo wszystkich zastrzeżeń neoklasycy każdy problem sprowadzą w ostatecznym rozrachunku do perspektywy indywidualnej jednostki. Nawet jak dopuszczają, że ta jednostka (lub firma) musi po drodze pokonać wiele pułapek (wspomniane już asymetrie informacji, koszty transakcyjne itd.), to i tak na koniec wylezie z niej indywiduum. Wyprane z kontekstu krajowego, przynależności klasowej czy społecznych oczekiwań. Mówiąc krótko: neoklasycy są jak zegarmistrzowie, którzy twierdzą, że można zrozumieć funkcjonowanie zegara, oglądając bardzo dokładnie poszczególne trybiki i kółeczka. I to jest ich zdaniem wiedza pewna. Gdy ktoś próbuje z nimi na ten temat dyskutować, posyłają go do stu diabłów i nazywają szarlatanem. Po drugie, neoklasycy jak pijany płotu uchwycili się wiary w to, że homo oeconomicus dąży do maksymalizacji swojej użyteczności. I to mimo zapełniających od lat kolejne biblioteczne półki badań z dziedziny ekonomii behawioralnej, które czarno na białym pokazują, że działanie w zgodzie z własnym interesem to tylko czubek góry lodowej ludzkich motywacji. Po trzecie, wreszcie Warufakis (a z nim heterodoksi) zarzuca neoklasykom uparte tkwienie w przekonaniu o istnieniu w gospodarce stanu mitycznej równowagi, od którego się raz oddalamy, a raz zbliżamy. Co sprawia, że regularnie zamykają uszy na argumenty tych wszystkich ekonomistów (od Marksa przez Minsky’ego po Piketty’ego), którzy twierdzą, że kapitalizm to system permanentnie i samoczynnie wytrącający się ze stanu równowagi. Te trzy punkty sprawiają, że z neoklasykiem po prostu nie da się porozumieć, bo on i tak wie lepiej. A jak fakty mówią co innego, to tym gorzej dla faktów.
Kolejne rundy
Gdy Warufakis pisał ten tekst, tego typu ataki na neoklasyków w niczym nie przypominały prawdziwych ciosów. Dysproporcja pomiędzy konkurentami była tak przytłaczająca, że mieliśmy raczej do czynienia z komarem, który próbuje ukąsić słonia. Co oczywiście nie robi na nim większego wrażenia, no może w ostateczności skłania zwierzę do lekkiego machnięcia uchem. Sytuacja zmieniła się po 2008 r., od tamtej pory z każdą kolejną dużą debatą ekonomiczną słoń maleje, komar rośnie.
Najpierw był głęboki spór o „wkład” sektora finansowego w wybuch kryzysu. Zwróćmy uwagę, że wówczas prócz tradycyjnego sporu na linii neoklasycy (mniej regulacji) – nowi keynesiści (więcej regulacji) pojawiły się nowe argumenty. Na przykład renesans zainteresowania pismami zapomnianego Hymana Minsky’ego. A ostatnio pojawiło się pytanie, czy problem nie tkwi w nadmiernej finansjalizacji gospodarki i odejścia od jej wymiaru produkcyjnego. A to są już jak najbardziej argumenty podnoszone przez ekonomistów heterodoksyjnych, jak Paul Sweezy czy Paul Baran. Drugą wielką debatą, w której heterodoksi mają coraz więcej do powiedzenia, jest spór o dług (zarówno publiczny, jak i prywatny) kumulujący się w gospodarkach kapitalistycznych. I tutaj odpowiedź neoklasyczna (polityka oszczędnościowa) natrafiła na opór ze strony pozostających w sojuszu keynesistów i heterodoksów wprowadzających do gry argumenty klasowe (austerity to sposób na spłacenie długu przez społeczne doły) czy międzynarodowe (wadliwa konstrukcja strefy euro, nierównowaga pomiędzy bogatą w kapitał Północą i zadłużonym Południem). Trzecia z kolei debata dotyczy kwestii nierówności majątkowych i (coraz częściej) stagnacji płac. Jeszcze dekadę temu takie stawianie sprawy zostałoby przez neoklasyków zduszone w zarodku, choć już wtedy nierówności były wielkie, a stagnacja płac dostrzegalna.
I tak wracamy do przytoczonego na wstępie obrazka przedstawiającego dwóch bokserów. To już nie jest pojedynek słonia z muchą. Naprzeciw siebie stoją pięściarze coraz bardziej równi sobie. A to dopiero pierwsza runda.
Heterodoksi powoływali do życia własne ekonomiczne periodyki, twierdząc, że na publikacje w uznanych uniwersyteckich pismach liczyć nie mogą. Bo tam panuje przekonanie, że jak ktoś podaje w wątpliwość podstawowe dogmaty ekonomii neoklasycznej, to jest uznawany za szarlatana
Prawdziwa nauka reaguje na rzeczywistość, a nie obraża się na nią. Wybuch kryzysu w 2008 r. sprawił, że ekonomiści musieli na nowo spojrzeć na uprawianą dyscyplinę. Pojawiły się nowe idee, powrócono też do tych zapomnianych. Choć proces trwa, minęło wystarczająco dużo czasu, by spróbować te nowe prądy usystematyzować. Dziennik Gazeta Prawna wspólnie z Obserwatorem Finansowym podjęły tę próbę