Dzięki przetargom dostęp do publicznych pieniędzy ma być równy dla firm, a ich usługi tańsze dla budżetu. Zamysł mądry, gorzej z praktyką
Zamówienia publiczne w Polsce / Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
System zamówień publicznych pomyślany jako zawór bezpieczeństwa przy wydawaniu pieniędzy publicznych działa w sposób mający mało wspólnego z tym, co nazwalibyśmy mądrym wydawaniem pieniędzy. Europejski Urząd ds. Zwalczania Nadużyć Finansowych (OLAF) w niedawnym raporcie na temat nieprawidłowości w zamówieniach publicznych oszacował, że w Polsce prawdopodobieństwo korupcji dotyczy 19–23 proc. rozpisywanych przetargów, co przekłada się na ok. 35–40 mld zł. To dużo, bo według danych Komisji Europejskiej w ostatnich kilku latach w tym systemie wydawanych jest u nas 8–13 proc. PKB.
Prawnik Piotr Trębicki specjalizujący się w prawie zamówień publicznych zapytany o mądre przetargi zaczyna się śmiać. – Mądre zamówienia publiczne istnieją tak samo, jak grzeczne dzieci albo dobrzy mężowie. Czyli występują w naturze, ale nie są to przypadki zbyt częste – wzdycha.
Przytakuje mu dr Włodzimierz Dzierżanowski, prezes zarządu Grupy Doradczej Sienna i były wiceprezes Urzędu Zamówień Publicznych. Tłumaczy, że by przetarg można było nazwać mądrym, musi nastąpić połączenie osiągnięcia zakładanego celu, a cała procedura musi być przeprowadzona zgodnie z literą prawa. – Niby proste, a okazuje się bardzo trudne – ocenia.
– Mądre zamówienia publiczne to te przyjazne wykonawcom. Przetargi, w których ważne oferty składa wiele konkurujących ze sobą firm. Filarami dla takich zamówień są minimalne warunki udziału dla kompetentnych wykonawców oraz niedyskryminacyjny opis przedmiotu zamówienia. W następnej kolejności to uzasadnione kryteria oceny ofert uwzględniające relację ceny do jakości – tak bardzo technicznie widzi to dr Aneta Wala, adwokat w zespole prawa zamówień publicznych w kancelarii Wierzbowski Eversheds.
Tyle teorii. W praktyce mamy sytuację, w której nie możemy zrezygnować z systemu zamówień publicznych. Takie są unijne dyrektywy. A wykonanie? Jak wynika z najnowszej analizy Fundacji im. Stefana Batorego, w 45 proc. wszystkich przetargów w Polsce występuje tylko jeden oferent. To najgorszy wynik w Unii. Szczególnie niechętnie biorą udział w przetargach małe i średnie firmy – jedynie co czwarta z nich stara się o takie kontrakty. Nic dziwnego, skoro co rusz dostają takie sygnały, jakie płynęły choćby z niedawnego konkursu w MEN, które na zgłoszenie ofert na przygotowanie kampanii informacyjnej dało firmom dwa dni. – Może i wszystko było w tym zamówieniu poprawne, ale rynek, widząc takie wymagania, wyciąga prosty wniosek: mają już jakąś firmę dogadaną – wzdycha Dzierżanowski.
Nowelizacja, która zobowiązała urzędników, by kierowali się nie tylko najniższą ceną, jest praktycznie przez zamawiających bojkotowana. Owszem, wpisują inne wymogi, ale jest to głównie termin i punktowane są tak nisko, że cena wciąż jest decydująca. Udaje się za to wprowadzić nakaz stosowania tzw. klauzul społecznych nakazujących wybieranie wykonawców, którzy zatrudniają pracowników na umowach o pracę. Skąd te różnice w podejściu do zmian w prawie? – Klauzule są wymogiem bezwzględnym. Wprowadzenie innego kryterium niż cena jest już zaś bardziej płynne – tłumaczy Dzierżanowski.
Na razie przetargowa mądrość w Polsce polega więc głównie na lawirowaniu w przepisach, a nie na tym, by zamówione produkty czy usługi były jak najlepsze. ©?