Długi należy spłacać. W pierwszym odruchu większość z nas pewnie się pod tym zdaniem bez wahania podpisze. Ale w ekonomii to, co na pierwszy rzut oka oczywiste, bywa zazwyczaj skomplikowane. I tak jest z długiem. Najżywiej dyskutowaną dziś koncepcją w debacie ekonomicznej
Na początek anegdota. Mamy połowę lat 30. i jeden z wysoko postawionych sanacyjnych polityków chce zrozumieć, dlaczego na Zachodzie rządy odgrywają coraz bardziej aktywną rolę w polityce gospodarczej. Prosi więc o rozmowę ekonomistę Ludwika Landaua. Ten opowiada oficjelowi o teorii efektywnego popytu, fazach cyklu koniunkturalnego oraz ich wpływie na poziom produkcji oraz bezrobocie. Ale szybko orientuje się, że te wyjaśnienia są zbyt teoretyczne. Landau postanawia posłużyć się plastycznym przykładem prowincjonalnego miasteczka. Takiego, jakich pełno było w II RP.
W tym miasteczku każdy jest u kogoś zadłużony. W końcu dochody niewielkie, pracy nie ma, a funkcjonować trzeba. Pewnego dnia do miasteczka przyjeżdża bogaty i religijny Żyd. Zatrzymuje się w lokalnym zajeździe i chcąc zachować czyste sumienie (zakaz noszenia pieniędzy w szabas), oddaje właścicielowi gospody na przechowanie banknot 100-dolarowy. W niedzielę rano musi jednak pilnie wyjechać i zapomina go odebrać. Po pewnym czasie oberżysta dochodzi do wniosku, że jego gość już nie wróci. I wykorzystuje banknot do uregulowania swojego długu u rzeźnika. Rzeźnik daje pieniądz żonie, która nie zastanawiając się długo, spłaca nim swoje zobowiązania u szwaczki. Szwaczka płaci komorne, a jej najemca cieszy się, bo może wreszcie odwdzięczyć się swojej kochance, z której „usług” zdecydowanie zbyt długo korzystał na kreskę. Ta banknotem płaci z kolei w gospodzie, gdzie czasem wynajmuje pokój. W ten sposób w ciągu ledwie kilku dni setka trafia z powrotem do właściciela gospody. Coś jednak się w miasteczku zmieniło. Długi zostały wyrównane i każdy może teraz patrzeć w przyszłość trochę bardziej optymistycznie. Najciekawsze, że swoją studolarówkę odzyskał nawet bogacz, który wrócił do oberży kilka tygodni później. Gdy tylko odebrał banknot, natychmiast odpalił od niego papierosa i mocno się zaciągnął. „I tak był fałszywy” – wyjaśnił swoje nonszalanckie zachowanie skonfundowanemu karczmarzowi.
Gdy Landau skończył opowiadać tę historię, dostrzegł krople potu na twarzy sanacyjnego polityka. Ten najwidoczniej nadal miał problem ze złapaniem jej sedna. Ale wkrótce na jego twarz powrócił uśmiech. „Aha! Od początku wiedziałem, że z tym Żydem było coś nie tak!” – wykrzyknął, klepiąc Landaua po ramieniu.
Opisana tu dykteryjka – jak to dykteryjki – zapewne nie jest prawdziwa. Zmarły w czasie wojny Landau miał ją opowiedzieć Michałowi Kaleckiemu, który streścił ją z kolei swojemu uczniowi Kazimierzowi Łaskiemu. Łaski przywołał ją niedawno w trakcie rozmowy z ekonomistą z Uniwersytetu Londyńskiego Janem Toporowskim. Toporowski stwierdził natomiast, że jak ulał pasuje ona do opisania trwającej obecnie gorącej debaty na temat zadłużenia. I zrobił to w krótkim eseju, który niebawem ukaże się w jednym z brytyjskich periodyków ekonomicznych.
Zdaniem Toporowskiego większa część zachodniej opinii publicznej zachowuje się dziś dokładnie tak, jak ów sanacyjny polityk. Patrzymy na wielki kryzys zadłużeniowy, który od lat ciągnie w dół koniunkturę w większości gospodarek rozwiniętego świata. I powinno być dla nas doskonale widoczne, że znaleźliśmy się w sytuacji „kredytowego impasu” (sformułowanie ekonomisty Ralpha Hawtreya) lub „deflacji długu” (określenie Irvinga Fishera). Przekonanie, że świat siedzi na jednej wielkiej zadłużeniowej bombie, jest więc wszechogarniające. I sprawia, że firmy nie chcą pożyczać, a to fatalnie odbija się na aktywności ekonomicznej. I to nawet w warunkach rekordowo niskich stóp procentowych. Sama polityka monetarna banków centralnych już dawno przestała wystarczać. Przypomina ona „popychanie sznurka” (to z kolei określenie Keynesa), który wygina się na wszystkie strony, ale nie za bardzo chce przemieścić się tam, dokąd życzylibyśmy sobie go wysłać. Ot, i najkrótsza definicja trwającej już prawie od dekady „wielkiej stagnacji”.
Kluczem do wyjścia z sytuacji mogłoby stać się fundamentalnie odmienne spojrzenie na problem długu. Problem tylko w tym, że mainstream polityczny i ekonomiczny (zwłaszcza w Europie) zachowuje się dziś jak ów rozmówca Ludwika Landaua, który długą analizę sytuacji kończy kompletnie fałszywym wnioskiem: „Wiedziałem, że z tym Żydem jest coś nie tak”. Podstawmy w to miejsce Greka albo Niemca, a znajdziemy się w samym środku obecnej debaty o kryzysie zadłużeniowym w strefie euro.
Dlaczego tak jest? Fundamentalna przyczyna tkwi w tym, że nawet w debacie ekonomicznej dług traktowany jest jako problem nie tyle ekonomiczny, co moralny. Świetnie to widać w niektórych językach. Na przykład niemieckim, gdzie na określenie „długu” i „grzechu” istnieje jedno i to samo słowo Schuld. Po polsku też mówimy, że jesteśmy komuś „winni”. A wina to przecież, jak wiadomo, nic chwalebnego. Owszem, czasem każdemu się może przytrafić. Ale porządny człowiek powinien ją jak najszybciej zmazać. To znaczy spłacić zadłużenie.
Takie religijne pojmowanie długu przewija się również przy okazji ostatniego sporu wokół kolejnego pakietu pomocowego dla Grecji. Gdy analizuje się przebieg tegorocznych negocjacji pomiędzy trojką (a zwłaszcza Komisją Europejską) a rządem premiera Aleksisa Tsiprasa, widać, że chodziło tu o coś więcej niż tylko odzyskanie pieniędzy pożyczonych rządowi w Atenach. Grecję miało zaboleć. Bo długi trzeba spłacać. Bo skoro była wina, musi być i kara.
Do dwóch razy sztuka
Z takim stanowiskiem polemizować można na dwa sposoby. Zacznijmy od stanowiska bardziej ekonomicznego. W najlepszy i najbardziej skondensowany sposób streścił je w wydanej dwa lata temu książce „Oszczędności. Historia pewnej groźnej idei” Mark Blyth, profesor ekonomii politycznej z amerykańskiego Uniwersytetu Browna. Zrekonstruuję jego poglądy na podstawie rozmowy, jaką przeprowadziłem z nim w maju dla „Polityki”. Zdaniem Blytha twierdzenie, że „spłata zobowiązań to podstawowa reguła ekonomii”, stoi w jawnej sprzeczności ze wszystkimi regułami racjonalnej ekonomii. Dlaczego? Bo opiera się na nonsensownym założeniu, że dług jest stratą. W większości przypadków nikt przecież nie pożycza za darmo. Zazwyczaj dostaje coś w zamian. Czasem są to wymierne pieniądze w postaci procentu, a czasem wartości niewymierne jak wdzięczność, spokój czy szacunek. Już nawet na tym przykładzie widać, że dług to nie jest nigdy czysta strata. Bo dług jednej strony to forma inwestycji drugiej. Dlatego postrzeganie długu w kategoriach winy do zmazania to przejaw fundamentalnego niezrozumienia praw rządzących społeczeństwem. A już szczególnie gospodarką kapitalistyczną.
Kapitalizm – przekonuje dalej Blyth – to przecież system, w którym w cenie są inwestycje. Gdy inwestycji brakuje, pojawia się stagnacja. Niektórzy uważają, że inwestować można tylko po wypracowaniu nadwyżek. Takie myślenie ma pewien haczyk. Gdybyśmy bowiem trzymali się tej zasady, to kapitalizm nigdy by się nie rozwinął. Bo wszyscy by odkładali na przyszłe inwestycje, więc niewielu by konsumowało. A wobec tego wszelkie inwestycje straciłyby rację bytu, bo po co inwestować, skoro nie ma popytu?
Aby uciec z tego zaklętego kręgu, firmy wymyśliły dług korporacyjny. Który jest niczym innym jak obietnicą udziału w przyszłym zysku, wypracowanym z czynionych dziś inwestycji. Podobnie robią państwa, emitując dług publiczny. Jeżeli państwo pożycza pieniądze i wydaje je np. na infrastrukturę, szkolnictwo publiczne lub zdrowie powszechne, to przecież też inwestuje. W swoich obywateli. Zwłaszcza w tych z szerokich społecznych dołów i części klasy średniej, których nie stać na takie inwestycje z własnej kieszeni.
Nie chodzi jednak tylko o inwestycje. Załóżmy, że ktoś popadł w straszliwe długi. Jest winien i nie ma z czego oddać. Możemy oczywiście powiedzieć, że jeżeli przez najbliższe 40 lat będzie pracował po 20 godzin na dobę, to w końcu mu się uda. Teoretycznie tak. Ale powiedzmy sobie szczerze: czy realistyczne jest oczekiwanie, że taki ktoś spłaci dług? Oczywiście, że nie. I właśnie dlatego wymyślono bankructwo. Bo zdzieranie z dłużnika ostatniej koszuli nie tylko nie jest moralne. To po prostu nie działa. Bo jakie wnioski wyciągną z tego potencjalni naśladowcy? Najpewniej pomyślą, że od kredytu trzeba się trzymać z dala, bo jak coś pójdzie nie tak, to mogiła. Czy świat, w którym niespłacony dług będzie równoznaczny z katastrofą, wygeneruje z siebie ryzyko, innowacje i jakikolwiek postęp?
A co z odpowiedzialnością po stronie wierzyciela? Blyth argumentuje w sposób następujący: załóżmy, że wchodzę do banku i mówię, by dał mi 50 tys. dol., bo chcę je postawić na wyścigach konnych. Przecież nikt w banku nie potraktuje mnie poważnie. Dlaczego? Bo ryzyko jest zbyt duże. Ale gdybym przyszedł do banku i oświadczył, żeby mi dali 50 tys. dol., bo umówiłem się z bukmacherem, iż nawet jak mój koń przegra, to ja i tak dostanę moje 50 tys.? Pewnie by dali. Niemożliwe? A czym to się różni od sytuacji, w której inwestor kupuje papiery dłużne emitowane przez rząd Grecji. Co oznacza, że świadomie wybrał taką formę zainwestowania nadwyżek finansowych. Nie zrobił tego za darmo. Dostał premię w wysokości aktualnego oprocentowania. Jeżeli wybrał kraj bardziej ryzykowny, premii było więcej. Ale wydarzyło się coś takiego jak kryzys 2008 r. Jednak inwestora to nie interesuje. On domaga się spłaty swoich zobowiązań za wszelką cenę i nie chce przyjąć do wiadomości strat związanych z restrukturyzacją greckiego długu. I on te pieniądze dostaje z powrotem. Tak jakby ryzyko związane z pożyczką w ogóle go nie obowiązywało.
Dokładnie to samo zjawisko (tyle że na poziomie długu prywatnego) pokazali w 2014 r. amerykańscy ekonomiści Atif Mian i Amir Sufi w książce „House of Debt”. Ich zdaniem ryzyko związane z akcją kredytów hipotecznych w USA przed 2008 r. w całości przerzucone zostało na pożyczkobiorców. A taki układ nie jest fair i nie da się na nim budować zdrowego obrotu ekonomicznego.
Wróćmy jednak do Blytha. W swojej książce prócz teoretycznej podbudowy obsesyjnej walki z długiem pokazuje też jej historyczne fiasko. Udowadnia, jak z powodu tej obsesji Europa osunęła się z tragedii I wojny światowej w hekatombę jeszcze straszliwszego globalnego konfliktu z lat 1939–1945. I dziwi się, jak to możliwe, że Europa nie wyciągnęła z tamtych wydarzeń sensownej lekcji. W końcu polityka oszczędnościowa z lat 20. i 30. w zasadzie w niczym nie różni się od austerity forsowanej od kilku lat w strefie euro. I w jednym, i w drugim przypadku odbywa się ona drogą wewnętrznej deflacji. Zazwyczaj pod hasłem, że oto Grecy, Włosi, Hiszpanie czy Brytyjczycy przez lata „żyli ponad stan”. A teraz muszą zacisnąć pasa. Brzmi to pewnie odważnie, ale nie ma nic wspólnego z trzeźwą ekonomiczną czy socjologiczną analizą. Dzieje się tak dlatego, że redukcja wydatków publicznych (w ten sposób odbywa się zazwyczaj to mityczne zaciskanie pasa) uderza w różnym stopniu w różne części społeczeństwa. Jeżeli ktoś jest majętny albo przynajmniej należy do wyższej klasy średniej, prawdopodobnie korzysta z prywatnej służby zdrowia, prywatnego szkolnictwa czy transportu. Jego dobrobyt w najmniejszym stopniu nie zależy też od publicznej polityki mieszkaniowej czy jakości pomocy społecznej. Wobec tego jest mu bardzo łatwo przybrać marsową minę i powiedzieć: tak, nie ma innego wyjścia, żyliśmy ponad stan i teraz musimy zacisnąć pasa. W praktyce on tych oszczędności nawet nie odczuje.
Na to nakłada się jeszcze efekt tłamszenia koniunktury. Dam przykład. Proszę sobie wyobrazić recesję. Grozi wam utrata pracy. Przychodzi do was szef i mówi: będziesz teraz pracował za pensję o 1/3 niższą, ale w zamian utrzymasz zatrudnienie. Oczywiście jesteście ludźmi rozsądnymi, więc się na to godzicie. A teraz wyobraźmy sobie, że wszyscy pracodawcy zachowują się w ten sposób. A ich pracownicy też są rozsądni, więc akceptują nowe warunki. Efekt jest taki, że większość pracowników ma teraz mniej pieniędzy. Automatycznie spada popyt i konsumpcja. Szybko odczują to producenci. W tym ludzie, dla których pracujecie. A skoro mają mniej zamówień, to muszą dokonać nowych cięć albo kolejnych zwolnień.
W warunkach państw demokratycznych takie eksperymenty na żywym organizmie zazwyczaj kończą się podobnie. Na ich podstawie Blyth formułuje uniwersalne prawo: tam gdzie działa demokracja, wyborcy dają się nabrać na oszczędności maksymalnie dwa razy. Za pierwszym razem są faktycznie przekonani, że wydawali za dużo. I że wystarczy trochę diety, a wszystko będzie dobrze. Wkrótce jednak zaczynają się orientować, że to, co miało być leczniczą dietą, zamienia się we wtrącenie do piwnicy przez znachora psychopatę. Tuż po dokonaniu tego odkrycia wyborcy będą jeszcze mocno skołowani i wtedy bardzo często blok zwolenników zaciskania pasa zwycięża po raz drugi. Zwykle głosami tych, którzy zaciskają cudze pasy. Ale potem następuje bunt. Trzeba tylko mieć nadzieję, że gdzieś po drodze ludzie nie utracą wiary w demokrację. Tak jak Europa w przededniu II wojny światowej.
To bez znaczenia
Czy to znaczy, że dług jest zawsze dobry? Oczywiście, że nie. Ale autorzy tacy jak Blyth wcale tego nie mówią. Oni krytykują sytuację, w której dług postrzegany jest zawsze jako grzech. Zwłaszcza że nie ma na to żadnych dowodów. Sytuacja przypomina raczej wielki plac zabaw. Na nim kłębią się tabuny dzieci oraz ich opiekunowie. Każde dziecko biega w sobie tylko znanym kierunku. Każdy rodzic jakoś reaguje. Ale każdy po swojemu. Jeden będzie więc biegał za maluchem krok w krok. Drugi przysiądzie zaś sobie na ławce z kubkiem kawy i gazetą, tylko co jakiś czas sprawdzając kątem oka, czy berbeć nie robi sobie lub innym krzywdy. Teraz wyobraźmy sobie, że ten plac zabaw to gospodarka. A obserwujący sytuację – to sztab ekonomistów. Dokładnie i regularnie odmierzający, jak na przestrzeni czasu układają się odległości pomiędzy dziećmi i ich rodzicami. A potem zapisują to sobie w komputerach i próbują na tej podstawie wyznaczyć fundamentalne zależności.
Tak właśnie wygląda praca ekonomistów próbujących badać, czy i w jaki sposób wpływają na siebie dług publiczny oraz wzrost gospodarczy. Autorem metafory jest brytyjski ekonomista z Uniwersytetu w Nottingham Markus Eberhardt, który w kwietniu 2014 r. zaprezentował frapujący materiał. Wywracający do góry nogami wiele z tego, co opinia publiczna zwykła sądzić o długu publicznym i jego wpływie na dynamikę PKB.
Eberhardt rozprawia się w nim najpierw z tzw. uniwersalnym podejściem do tematu zadłużenia. Takim, jaki charakteryzował słynne prace Carmen Reinhart i Kennetha Rogoffa z lat 2009–2010, w których duet renomowanych ekonomistów twierdził wprost: gdy poziom długu przekracza 90 proc. PKB, dynamika gospodarcza słabnie w sposób gwałtowny. Dlatego walka z zadłużeniem powinna być priorytetem wszystkich rządów. Właściwie niezależnie od szerokości geograficznej. Tylko że zdaniem Eberhardta taka próba wyznaczenia jednego bezpiecznego dla różnych gospodarek poziomu zadłużenia przypomina obłęd. Coś jakby zapisanie żelaznej reguły, że na placu zabaw dobry rodzic znajduje się nie dalej niż 3,12 cm od swojej pociechy. Niezależnie od tego, czy dziecko ma lat trzy i pół, czy osiem.
Aby jeszcze bardziej podkreślić jasność swojego wywodu, Eberhardt wybrał cztery kraje znajdujące się na podobnym poziomie rozwoju gospodarczego: USA, Wielką Brytanię, Szwecję i Japonię. Czyli – trzymając się przykładu z placem zabaw – grupę dzieci w mniej więcej tym samym wieku. A następnie próbował na wszelkie sposoby szukać, czy może tu relacja wzrostu PKB i zadłużenia układa się podobnie. Niczego takiego nie znalazł. Absolutnie niczego. Bo nawet tutaj jeden rodzic biegał za swoim dzieckiem, a inny znów nie bał się spuszczać go od czasu do czasu z oczu. Dowodzi to zdaniem Eberhardta jednego. Nie ma absolutnie żadnej żelaznej reguły dotyczącej relacji długu publicznego oraz wzrostu. Dla jednego dług będzie tragedią. Dla innego znów wielką szansą. I tyle.
Mam jednak wrażenie, że opinia publiczna bardzo źle reaguje na tego typu wiadomości. I dlatego politycy oraz media wolą długiem straszyć albo z nim walczyć. A w najlepszym wypadku nie mówić o nim wcale. Dobrym przykładem są obecne spory w Wielkiej Brytanii. Tam konserwatywny rząd Davida Camerona wypina piersi do orderów. Mówi: zobaczcie, to dzięki naszej odważnej i niepopularnej polityce budżetowych cięć gospodarka zaczyna wychodzić na prostą. Tego typu linię argumentacyjną znamy też doskonale z wcześniejszych etapów naszej transformacji. Ale idąc za tokiem rozumowania Eberhardta, torysi chcą zebrać pochwały za coś, co nie jest ich zasługą. Trochę według zasady „Cieszcie się, gdy następnym razem zachorujecie na grypę. Bo jak się skończy, to poczujecie się lepiej”.
I chyba o to chodzi zwolennikom innej rozmowy o długu. Oni nie mówią – zadłużajcie się, a potem nie spłacajcie. Ich argumenty są dużo bardziej subtelne. Tak jak linia argumentacji zaprezentowana przez Davida Graebera. Amerykański antropolog z London School of Economics kilka lat temu wydał książkę pod tytułem „Dług. Pierwsze 5000 lat”. Przeciwstawia się on jego zimnej matematyzacji. Nie mówi: nie płaćcie długów. Ale twierdzi, że świat, w którym wierzyciel ma zawsze rację, nie jest dobrym światem.
Pomogą Marsjanie?
Mamy dogmat, że dług równa się grzech. I kropka. Zakaz nadmiernego zadłużenia jest wyraźnie zapisany w unijnych traktatach. Im kraj biedniejszy, tym ten zakaz jest wobec niego bardziej bezwzględnie egzekwowany. Efekt jest więc taki, że przy obecnie istniejącym kształcie instytucjonalnym Unii jest jedna, i tylko jedna, droga do gospodarczego sukcesu. Jaka? Droga niemiecka. A więc budowania nadwyżki budżetowej poprzez agresywną politykę eksportową.
Problem tylko w tym, że jest to droga, którą nie mogą pójść wszyscy jednocześnie. Bo strefa euro to dosyć zamknięty organizm gospodarczy, w naturalny sposób skłaniający się do handlowania ze sobą nawzajem. A w tym układzie nadwyżka Niemców jest długiem Greków oraz Hiszpanów. To samo dotyczy całej światowej gospodarki. Jeżeli wszyscy będą w niej naśladowali niemiecki model superkonkurencyjności międzynarodowej, to kto będzie kupował ich produkty? Może Marsjanie?
Konsekwencja jest więc taka, że zwycięzca bierze wszystko. Takie gospodarki jak niemiecka kwitną, a ich politycy jeszcze bardziej utwierdzają się w swoim dogmatyzmie. A inne gospodarki wpadają w pułapkę oszczędności. Nie mogą uciec do przodu i wspomóc się długiem, bo dług jest przecież zły i zakazany. Więc dalej próbują oszczędzać i mrozić poziom płac, licząc, że w ten sposób odbudują utraconą konkurencyjność. Ale nie odbudują.