Węgry jako jedyne zdecydowały się na autorski plan walki z recesją. Czy Polska powinna podążyć ich śladem?
Historia węgierskiego gospodarczego eksperymentu zaczyna się w kwietniu 2006 roku. Koalicja socjaldemokratów oraz liberałów wygrała właśnie wybory parlamentarne, karmiąc Węgrów obietnicami. Podatki i składki mają spaść, służba zdrowia będzie leczyć każdego szybko i za darmo, zapłacicie niższe rachunki za prąd – zapowiadał premier Ferenc Gyurcsany. To pomogło mu w reelekcji.
Pół roku później Węgrami wstrząsa polityczny skandal, jakiego kraj nie widział od upadku komunizmu: do sieci trafia nagranie z narady socjaldemokratycznej wierchuszki. – Kłamaliśmy przez ostatnie półtora roku. Kłamaliśmy rano i wieczorem. Nie ma nic, żadnej decyzji rządu, która napawałaby nas dumą – mówił Gyurcsany. A potem dodawał, że koalicja schrzaniła gospodarkę, i to bardzo.
Wtedy dla wszystkich stało się jasne, że z obietnic przedwyborczych nic nie uda się zrealizować, bo finanse publiczne Węgier są w kompletnej rozsypce. Deficyt finansów publicznych miał spaść – tymczasem w 2006 r. spuchł aż do 9,4 proc. PKB, co było niechlubnym rekordem w UE. Mówiąc o własnych kłamstwach, Gyurcsany uświadamiał partyjnym kolegom, że żyć na kredyt dalej się nie da i nadchodzi czas zaciskania pasa. „Taśmy prawdy” to początek nowej polityki lewicowo-liberalnego rządu sprowadzającej się do podniesienia podatków i cięć w wydatkach, wprowadzenia odpłatności za leczenie i studia.
Skutki dla gospodarki były opłakane. Walka z deficytem sprawiła, że kraj mało korzystał na poprawie koniunktury związanej z przystąpieniem do Unii. O ile w 2006 r. węgierskie PKB rosło o 3,9 proc., to już rok później wzrost wyhamował do 0,1 proc. W 2008 r. było niewiele lepiej – PKB wzrosło o 0,8 proc. W tym samym czasie w Polsce PKB rósł o 6,2 proc. (w 2006 r.), 7,2 proc. (w 2007 r.) i 3,9 proc. (w 2008 r.).
Gdy wybuchł kryzys, gospodarka Węgier zaczęła tonąć – w 2009 r. znalazła się w prawie 7-proc. recesji. – Żeby się ratować, Węgry potrzebowały kredytu od MFW, który w zamian domagał się zaostrzenia polityki gospodarczej. I tak zbiegło się kilka niekorzystnych czynników: cięcia w budżecie, które działały antywzrostowo, kryzys, który uderzył w węgierską gospodarkę i skutki zaleceń MFW, który nie bacząc na to, co się dzieje, domagał się dodatkowych cięć. Tym bardziej że nie dotyczyły one tylko finansów publicznych, ale też polityki pieniężnej. Gdy cały świat zaczął obniżać stopy procentowe, Węgrzy wyraźnie je podnieśli. To wszystko szło pod prąd tendencjom globalnym w walce z kryzysem i pogłębiło zjawiska recesyjne – mówi Marcin Grela, ekonomista z Instytutu Ekonomicznego NBP.
Polityka niekonwencjonalna
W takich warunkach – gospodarczej degrengolady i problemów z finansami publicznymi – w 2010 r. odbywają się wybory. Lewica odeszła w niesławie wcześniej, teraz władzę oddaje rząd techniczny, a przejmuje ją konserwatywny Fidesz. Jego zwycięstwo jest bezdyskusyjne, zdobywa 68 proc. mandatów w parlamencie, co daje mu większość konstytucyjną. Prezydentem także zostaje kandydat Fideszu, partia obsadza większość stanowisk burmistrzów w największych miastach, rozpoczyna się wielka wymiana w administracji publicznej.
Fidesz wygrał, bo obiecał zerwanie z zaciskaniem pasa. Mając pełnię władzy, partia premiera Viktora Orbana mogła sobie pozwolić na wiele zmian, z nowelizacją konstytucji włącznie. Na Węgrzech zaczęła się era obalania dogmatów. Na pierwszy ogień poszło charakterystyczne dla krajów Europy Środkowo-Wschodniej przekonanie, że inwestor zagraniczny jest święty. Bo to on daje pracę, dostarcza kapitału, unowocześnia zacofane firmy. Tymczasem rząd Orbana uznał, że to właśnie zagraniczny kapitał powinien dorzucić więcej do budżetu. – Zagraniczni inwestorzy wcześniej we wszystkich krajach postkomunistycznych byli hołubieni. To, co zrobił Fidesz, było czymś niespotykanym. W naszej części Europy robiono wszystko, żeby przyciągnąć zagraniczny kapitał, a tu węgierski rząd zaczął go opodatkowywać, zwiększać obciążenia w wybranych sektorach – mówi Grela.
Czy rząd w Budapeszcie miał inny wybór? Kraje bałtyckie – np. Łotwa – były w podobnej sytuacji co Węgry, też były kredyty z MFW obwarowane warunkami. Ale poszły inną drogą, przerzucając większość kosztów walki z kryzysem na obywateli, m.in. drastycznie obniżono wynagrodzenia w sektorze publicznym. To też był silny cios dla gospodarki, lecz kraje bałtyckie były w stanie go wytrzymać, bo przed wybuchem kryzysu były jednymi z najszybciej rozwijających się państw w Europie. Węgrzy byli w zupełnie innym położeniu. Społeczeństwo było już zmęczone kilkoma latami zaciskania pasa, zwiększanie obciążeń społecznych nie wchodziło więc w grę. Za to uderzenie w zagraniczny kapitał było społecznie akceptowalne. Bogusław Grabowski, ekonomista i były członek Rady Polityki Pieniężnej, zwraca przy tym uwagę, że miało też swoje merytoryczne uzasadnienie. – Węgry przez lata były prymusem Europy w tempie prywatyzacji i wzorem do naśladowania np. dla naszych liberałów w pierwszej połowie lat 90. Bardzo szybko wyprzedały cały majątek kapitałowi zagranicznemu. Gdy Orban przejmował władzę, ogromna część majątku była w zagranicznych rękach. Jednocześnie wybuchł kryzys i okazało się, że kapitał ma narodowość. Żeby ratować płynność, centrale zaczęły ściągać pieniądze ze swoich zagranicznych spółek córek. I widzieliśmy ogromny odpływ płynności w krajach nadbałtyckich i na Węgrzech właśnie – mówi Grabowski.
Dla węgierskiego rządu wybór był więc prosty: obciążenia powinny dotyczyć sektorów, w których wiodącą rolę odgrywają zagraniczni inwestorzy. W 2010 r. zaczęto więc wprowadzać podatki sektorowe. Objęto nimi banki, firmy z sektora energetycznego, telekomunikacyjnego i hipermarkety. Podatki miały działać przez dwa lata, ale po tym okresie zastąpiono je innymi, np. podatek bankowy podatkiem od transakcji finansowych. Firmy telekomunikacyjne zaczęły płacić podatek od usług teleinformatycznych i kablowych, sieciom handlowym opodatkowano sprzedaż niezdrowej żywności (w dalszym etapie również alkoholu), media muszą płacić daninę od przychodu z reklam, a sprzedaż środków czystości jest obłożona specjalną opłatą środowiskową.
– Co ciekawe, nie wszystkie sektory znalazły się na cenzurowanym. Na przykład z inwestorami przemysłowymi, zwłaszcza w motoryzacji, współpraca układała się bardzo dobrze. Być może dlatego, że rząd uważał pewne branże za takie, które mają korzystny wpływ na gospodarkę w dłuższej perspektywie. A z drugiej strony zakładał, że w pewnych sektorach usługowych, uznanych za strategiczne, powinien mieć więcej do powiedzenia. A były one już kontrolowane przez zagraniczne korporacje. Poza tym Orban doskonale wyczuwał społeczne nastroje: Węgrzy lepiej oceniali firmy przemysłowe, które w ich mniemaniu dawały pracę, niż banki kojarzone z wysoko oprocentowanymi kredytami – mówi Grela.
Nakładanie podatków sektorowych było elementem większego planu. Rząd Orbana dokonał reformy podatków dochodowych i pośrednich. Idea zmian sprowadzała się do zmniejszenia obciążeń dochodów z pracy (wprowadzono podatek liniowy z 16-proc. stawką) i ulżenia mniejszym firmom (wprowadzono dwie stawki CIT). Z kolei główną myślą przyświecającą zmianom w podatkach pośrednich było opodatkowanie konsumpcji. Węgry podwyższyły podstawową stawkę VAT do 27 proc.
W finansach publicznych rząd Fideszu dokonał jeszcze jednej istotnej zmiany: znacjonalizował otwarte fundusze emerytalne. To mu skokowo poprawiło wynik sektora finansów publicznych.
Bat na banki
Ale do historii przejdzie to, co Węgry zrobiły z sektorem bankowym. W latach 2004–2008 banki działające w tym kraju prześcigały się w udzielaniu kredytów walutowych. Gdy wybuchł kryzys, pożyczki w obcych walutach stanowiły 2/3 wszystkich udzielonych przez banki. – Problem kredytów walutowych na Węgrzech był więc powszechny. Niechęć Węgrów do banków – również. I m.in. dlatego opodatkowanie sektora bankowego zostało bardzo dobrze przyjęte przez opinię publiczną. Na świecie były zupełnie inne tendencje, np. banki dofinansowywano, żeby nie zbankrutowały, a nie nakładano na nie podatki – opowiada Grela.
Ale rządowi Orbana nie wystarczył podatek, zabrał się do rozwiązania problemu samych kredytów. Miał powód: w 2011 r. udział tzw. pożyczek zagrożonych w tym portfelu stanowił ponad 20 proc. Co oznacza, że co piąty kredyt we frankach lub euro nie był spłacany. – Problem rozwiązywano w dwóch etapach. Za pierwszy zapłaciły przede wszystkim banki komercyjne. Odbył się w 2010 r., kredyty były spłacane po kursie o 25 proc. niższym od rynkowego. W drugim etapie przeprowadzanym na początku tego roku przewalutowanie odbyło się po bieżącym kursie rynkowym. To już było mniej bolesne dla banków, tym bardziej że zostały one zabezpieczone przez bank centralny, który zapewnił im dostęp do rezerw walutowych – tłumaczy ekonomista IE NBP. I dodaje, że dużym problemem dla banków może być wymóg zwrotu nadmiernych zysków, które pobierały w wyniku zbyt dużych spreadów kursowych i zbyt wysokiego oprocentowania kredytów. To ma kosztować je 2,5–4 mld euro. Banki na Węgrzech udzielały bowiem kredytów ze stałym oprocentowaniem. W 2011 r., gdy trzymiesięczny LIBOR wynosił mniej więcej 1 proc., odsetki od węgierskiego kredytu we frankach liczono według stopy 6,1 proc.
Polityka rządu wobec banków miała swoje poważne skutki. Najważniejszy to spadek akcji kredytowej. I to pokaźny, rzędu 30 proc. – To zjawisko nie dotyczy tylko jednej kategorii kredytów: subsydiowanych pożyczek udzielanych w ramach programu „Funding for Growth”. Węgierski bank centralny udziela nieoprocentowanych pożyczek bankom komercyjnym, a te pożyczają pieniądze małym i średnim firmom na niewielki procent. W pierwszej edycji wartość programu wyniosła ok. 3 mld euro, druga edycja to połowa tej kwoty. To pomysł na pobudzenie inwestycji małych i średnich przedsiębiorstw, które nie mają szans na uzyskanie kapitału z innych źródeł – mówi Marcin Grela.
Warszawa to nie Budapeszt
Pomysł subsydiowanych kredytów chce przenieść na polski grunt Prawo i Sprawiedliwość. Zresztą aspirująca do przejęcia władzy partia chętnie też skopiowałaby inne pomysły rządu Viktora Orbana z podatkiem bankowym i podatkiem od supermarketów na czele. Ekonomiści zalecają jednak rozsądek: Węgry, gdy wprowadzały podatki sektorowe, były w zupełnie innej sytuacji gospodarczej niż Polska. U nas nigdy nie było recesji, na początku kryzysu mieliśmy – nieco przypadkiem – impuls fiskalny w postaci obniżonych podatków, który pomógł nam jej uniknąć. A finanse publiczne zawsze były pod kontrolą, czego dowodem jest zdjęcie w tym roku z Polski procedury nadmiernego deficytu.
– Orban wiedział, że musi ratować finanse publiczne, ale trochę mu brakowało instrumentów. Zdecydował się na rozwiązania najprostsze. Musiał coś zrobić, bo finanse publiczne były w głębokim kryzysie. My jesteśmy w zupełnie innej sytuacji. Finanse publiczne mamy stabilne, budżet nigdy nie miał problemów z dokapitalizowaniem sektora bankowego – mówi Bogusław Grabowski.
Największe nieporozumienie, mówią eksperci, to zapowiedzi przeprowadzenia przewalutowania kredytów na wzór węgierski. W tym przypadku też mamy ogromne różnice. W Polsce kredytów walutowych udzielano tylko na zakup mieszkań. Na Węgrzech były one powszechne, występowały w każdym segmencie rynku, brali je nie tylko konsumenci, ale też przedsiębiorcy. W 2011 r. wartość całego portfela kredytów na Węgrzech stanowiła 20 proc. węgierskiego PKB, w Polsce było to 12,5 proc. naszego produktu krajowego brutto. Druga różnica to sposób oprocentowania. U nas z nielicznymi niechlubnymi wyjątkami było to oprocentowanie zmienne oparte o stopy rynkowe. Na Węgrzech oprocentowanie było stałe. Po tym, jak forint się bardzo osłabił wobec franka i euro, raty kredytów poszybowały w górę, bo tego osłabienia nie zamortyzował spadek oprocentowania. Co w Polsce zadziałało, przez dłuższy czas osłabienie złotego było rekompensowane spadkiem stóp. Średnie oprocentowanie polskiego kredytu frankowego w ostatnich sześciu latach to 2,3 proc., niemal trzykrotnie niżej niż na Węgrzech. Nieporównywalny jest też udział kredytów niespłacanych. U nas jest to ledwie 3,1 proc. Na Węgrzech mimo pierwszej operacji przewalutowania nie udało się zatrzymać procesu psucia portfela, w 2014 r. nieregularnie spłacanych było już 42 proc. kredytów frankowych.
Ekonomiści zżymają się też na pomysł uruchomienia subsydiowanych kredytów dla firm. Po co, wskazują, miałby to robić NBP, skoro akcja kredytowa w Polsce rozwija się normalnie. Tempo wzrostu kredytów odpowiada wzrostowi nominalnego PKB. Nie ma u nas widocznego ryzyka przekredytowania gospodarki, nie ma też zagrożenia spadkiem akcji kredytowej. W ogóle majstrowanie przy systemie bankowym jest dość niebezpieczne, zwłaszcza nakładanie na niego dodatkowych obciążeń.
– My musimy pamiętać, że sektor finansowy – a bankowy w szczególności – jest bardzo ważnym elementem struktury gospodarczej. Bo pośredniczy w alokowaniu oszczędności do inwestycji. Jeżeli zaczniemy go łupić nadmiernie i bez sensu, to, co jest istotą sprawy – czyli właśnie gromadzenie oszczędności od jednych i przekazywanie ich na inwestycje innym – się załamie. Im bardziej efektywny sektor bankowy, tym lepiej dla gospodarki. Można to w prymitywny sposób, szukając kilku miliardów złotych z podatku, po prostu zepsuć – mówi Bogusław Grabowski.
Szczególnie niebezpieczny, jego zdaniem, jest pomysł wprowadzenia podatku bankowego. To prawda, mówi ekonomista, że polskie banki przynoszą zysk. Ale nie jest to sytuacja dana nam raz na zawsze. – Poziom rentowności naszego sektora bankowego wziął się stąd, że w ciągu ostatnich 20 lat zwiększaliśmy udział kredytów w PKB z 40 do 80 proc. Dostosowaliśmy do standardów europejskich udział kredytów konsumpcyjnych w PKB, budownictwo mieszkaniowe prawie całe zostało oparte na kredycie. Dostosowanie się do ukredytowienia rodem z Europy Zachodniej spowodowało, że dynamika kredytów konsumpcyjnych i hipotecznych była nieporównywalnie większa niż w krajach rozwiniętych, co przekładało się na zyski. Ale teraz dynamika będzie maleć, nie do powtórzenia będą wyniki z okresu boomu lat 2005–2008 – mówi.
Według niego nie ma żadnych racjonalnych argumentów, które przemawiałyby za wprowadzeniem podatku bankowego w Polsce. Nasz system bankowy nie jest przerośnięty, nie udziela zbyt dużo kredytów i nie generuje w ten sposób baniek spekulacyjnych. Jest prosty pod względem struktury i konkurencyjny. No i nie grozi nam ryzyko dokapitalizowania ich przez finanse publiczne, bo sektor bankowy jest zdrowy. Kiedy trzeba podnieść kapitały, to on sobie radzi na warunkach rynkowych.
Marcin Grela też ostrzega przed przenoszeniem węgierskich rozwiązań na polski grunt. Argumenty ma podobne. – To nie ma większego sensu. U nas mechanizm kredytowy działa bardzo dobrze, nie potrzebuje stymulowania. Nasz system finansowy jest zdrowy i nie wymaga pomocy ze strony banku centralnego, a finanse publiczne mamy pod kontrolą. Węgierskie scenariusze nie są nam potrzebne. Jesteśmy gospodarką, która całkiem nieźle sobie radzi – ocenia.