Moda na bary szybkiej obsługi nie mija. Kilka lat temu została wykreowana przez kryzys. Dziś jest siłą podtrzymywana przy życiu przez sieci. Jak długo?
Polski rynek gastronomiczny / Dziennik Gazeta Prawna
W ubiegłym roku w fast foodach wydaliśmy 8 mld zł. Te placówki odpowiadają więc za 44 proc. krajowego rynku gastronomicznego (restauracje – 20 proc.). Dla porównania dekadę temu nasze wydatki w barach szybkiej obsługi wynosiły 6 mld zł, co dawało im udział w rynku na poziomie 35 proc. – wynika z danych firmy badawczej PMR.
W dodatku ich pozycja nadal będzie rosła, będą zabierać klientów restauracjom. Przyczynią się do tego inwestycje liderów rynku – McDonald’s oraz AmRestu.
– Z naszych analiz wynika, że w tym roku sprzedaż za pośrednictwem fast foodów zwiększy się o 4 proc., do 8,4 mld zł. Cały rynek natomiast urośnie o ponad 3 proc., do 24,2 mld zł – wylicza Jarosław Frątczak, główny analityk rynku detalicznego i gastronomicznego w PMR.
Polska nie jest wyjątkiem, tak jak zresztą cała Europa, w której bary szybkiej obsługi wciąż mają się dobrze.
To efekt ciągle jeszcze umiarkowanej konkurencji. Na rynku działa wprawdzie ponad 200 sieci fastfoodowych (a co roku debiutuje nawet kilkanaście), ale duża część z nich ma zaledwie po kilka lokali. To sprawia, że McDonald’s czy AmRest, rozwijający sieci m.in. pod takimi markami jak KFC, Pizza Hut, Burger King, tak dobrze sobie radzą. No i liczy się też rozpoznawalność marki, jak też gęsta sieć lokali.
– Obie firmy odpowiadają za 15 proc. rynku gastronomicznego – wyjaśnia Jarosław Frątczak.
Przychody McDonald’s, mającego w Polsce ponad 350 restauracji, rosną od kilku do kilkunastu procent w skali roku. Firma nie chwali się swoimi wynikami, z raportów dostępnych w KRS wynika jednak, że przychody sięgają 1 mld zł. I to tylko w stanowiących mniej niż połowę lokalach należących do spółki McDonald’s Polska. Równie wysokie przychody osiągają lokalizacje franczyzobiorców McDonald’s.
Wyniki muszą być dobre, skoro Polska dołączyła przed kilkoma tygodniami do grupy krajów o największym potencjale rozwoju dla McDonald’s, obok takich państw jak Japonia, Korea Południowa, Rosja, Hiszpania, Włochy, Holandia i Szwajcaria.
Z kolei AmRest, mający u nas 325 lokali, wypracował w ostatnim roku przychody bliskie 3 mld zł, podczas gdy w 2013 r. wynosiły one 2,7 mld zł. Firma deklaruje, że jej średnioroczne tempo wzrostu wynosi 9,5 proc.
Dobrze radzą sobie też inne firmy działające w tym segmencie. Przykładem może być Sfinks Polska, do której należą m.in. sieci Sphinx i WOOK. W 2014 r. osiągnęła jednostkowe przychody ze sprzedaży na poziomie 165,4 mln zł wobec 141,2 mln zł rok wcześniej, co daje 17-proc. wzrost. Zysk netto spółki po IV kw. 2014 r. wyniósł 34,6 mln zł, podczas gdy na koniec 2013 r. Sfinks generował stratę na poziomie 3,6 mln zł.
Ale jeśli duże, znane marki faktycznie mają powody do zadowolenia, to w przypadku mniejszych sieci bywa różnie.
Według Frątczaka takie sieci jak Mr Hamburger, Kurcze Pieczone czy nawet Green Way mają kłopoty – z zyskiem i z rozwojem.
Na rynku gastronomicznym mamy dziś sytuację podobną do tej, którą przed laty można było zaobserwować w handlu. Klienci wybierają duże sieci, głównie ze względu na ich przewidywalność. Trochę się też przyczyniły do tego programy telewizyjne pokazujące gastronomię od kuchni – i to nie z najczyściejszej jej strony.
– Sieci gwarantują określony standard, nie tylko jeśli chodzi o wystrój, ale i serwowane jedzenie – zauważa Wojciech Mroczyński, dyrektor ds. strategii i rozwoju w AmRest.
U nas wielkie sieci były bardziej przewidujące, jak ich matki w Ameryce. Dużo wcześniej niż one postawiły na marketing zdrowego jedzenia, uzupełniając jadłospisy o świeże warzywa i owoce, naturalne soki i wodę.
Na korzyść polskich fast foodów działa także to, że u nas klienci mają zwyczaj jeść na miejscu, w lokalu. Wyjście do takiego baru całą rodziną traktowane jest często jako rodzinna, niedzielna rozrywka. Tymczasem w Stanach wśród tej kategorii dominują dania na wynos. Dlatego, jak twierdzi Krzysztof Kłapa, dyrektor ds. korporacyjnych w McDonald’s Polska, tam jest trudniej przyciągnąć klientów i sprzedać.
Dlatego sieci fastfoodowe w Polsce postawiły na modernizacje lokali, aby upodobnić je do tradycyjnych restauracji. McDonald’s przerobił wszystkie swoje lokale. Oddzielił też strefę kawiarni od tej, gdzie serwuje się inne jedzenie. I wprowadził do oferty śniadania.
– Staliśmy się rynkiem innowacyjnym, wzorem do naśladowania dla innych krajów. Do końca roku takie rozwiązania będą obowiązywały we wszystkich lokalach sieci – chwali się Krzysztof Kłapa.
Również AmRest stawia na jakość i nowatorskie rozwiązania. Najnowszy pomysł, wrowadzony w życie na razie we Wrocławiu, to „otwarta kuchnia”. – Klienci mogą zobaczyć, jak przygotowywana jest potrawa i z czego – opowiada Wojciech Mroczyński.
W restauracje, przynajmniej pod względem „podpicowania” wystroju, zmieniają się też lokale Telepizzy i Dominium Pizza. W przypadku tych sieci nowy wystrój ma przyciągnąć nie tylko klientów, ale i inwestorów. Na początku roku Dominium Pizza zmieniła strategię rozwoju. Stawia na sprzedaż licencji. Na razie osiąga cel. Na czas wakacji sieć powiększyła się o cztery sezonowe lokale: w Jastarni, Jastrzębiej Górze, Władysławowie i na Helu. Pod koniec lipca planowane jest otwarcie lokalu franczyzowego w Świnoujściu. Obecnie w Polsce ma 70 lokali. Docelowo chce być jednak we wszystkich większych miastach Polski.
Podobny sposób na rozwój ma też Telepizza.
– Otworzyliśmy już trzy restauracje. Kolejne cztery powstaną do września. Rozglądamy się też za pozyskaniem kolejnych lokalizacji – wyjaśnia Leszek Nowak z Telepizzy, która w Polsce ma 116 lokali.
Jednak trudno im będzie dogonić firmę ze złotym M w kształcie korony. – W ubiegłym roku uruchomiliśmy 27 lokali – mówi Krzysztof Kłapa z McDonald’s. Co ciekawe: poza Europą koncern zwija swoją sieć. Niedawno poinformował, że zamknie 350 nierentownych restauracji, głównie w Japonii, USA i Chinach. Obecnie ma na świecie 36 tys. placówek.
Natomiast AmRest ma uruchomić do końca roku 30 nowych lokali, na co wyda ok. 100 mln zł. I przynajmniej takie tempo sieć chce utrzymać w najbliższych 2–3 latach.
– Najwięcej restauracji ma oczywiście powstawać pod markami KFC, Burger King, Pizza Hut – zapowiada Wojciech Mroczyński.
Spółka Sfinks Polska z kolei deklaruje wydanie ok. 30 mln zł na inwestycje. Podpisane lub bliskie finalizacji są umowy na 18 nowych restauracji własnych. W 2014 r. uruchomiła pięć.
– Do tego dochodzą jeszcze restauracje franczyzowe. Zatem ostateczna liczba otwarć może być większa – ma nadzieję Sylwester Cacek, prezes Sfinks Polska. Przyspieszyć chce też Wojtex, mający w kraju ponad 130 placówek franczyzowych pod czterema markami. W tym roku zamierza otworzyć 20 pizzerii pod logo Biesiadowo i tyle samo pod marką Crazy Piramid Pizza. Poza tym sieć Western Chicken zwiększy się o 30 lokali, na rynku pojawi się też 20 Rybkodajni.
Sieci nie ukrywają, że zamierzają zarobić na modzie na fast foody – ile się da i póki trwa. I można się spodziewać, że mają przed sobą jeszcze długie lata, bo wciąż jesteśmy za biedni, żeby jadać poza domem w czymś bardziej luksusowym niż bar szybkiej obsługi.
Jak wynika z najnowszego raportu „Co, gdzie, za ile jadamy na mieście – Polska na Talerzu 2015” przygotowanego przez firmę Makro Cash & Carry, na posiłek w lokalu przeznaczamy zazwyczaj ok. 10–25 zł – tak czyni 52 proc. respondentów. Tylko 21 proc. jest skłonne wydać kwotę do 36 zł.
– Dobrym restauracjom trudno jest przygotować smaczny, zdrowy i atrakcyjny posiłek za 10 zł. Obniżanie cen zawsze wiąże się z rezygnacją z jakości – podkreśla Marcin Piotrowski, szef kuchni restauracji Totomato.
To sprawia, że fast foody ciągle nie mają sobie równych. Najczęściej jadamy w pizzeriach (54 proc.), restauracjach z obsługą kelnerską (48 proc.) i sieciowych fast foodach (39 proc.) – wynika z raportu.
Jednak dominacja dużych sieci nie oznacza, że na tym rynku nie znajdą się jeszcze nisze dla pomysłowych. Klientów można bowiem kupić zaskakującą nowinką. Tak chociażby chwyciło jedzenie serwowane z food trucków. Dzięki nim fast foody opanowują nadmorskie kurorty, festiwale, niezagospodarowane tereny wokół biurowców. Na ulicach dużych miast – choćby w Warszawie i Krakowie – zaczyna się robić ciasno od tych samochodów. W jednym dobrym miejscu (zagłębie biurowców w porze obiadowej można spotkać nawet dziesięć takich jadłobusów naraz.
– W Ameryce ten sposób serwowania dań znany jest od lat. Tam właściciele food trucków marzą o stacjonarnych restauracjach. W Polsce moda na burgera czy hot doga z ciężarówki dopiero się rozwija. Co ciekawe, pod pomysł, z którym na polskie ulice jako pierwsi wyjechali kreatywni indywidualiści, podpinają się duzi. Np. Telepizza ma już cztery food trucki nad morzem. I chce uruchamiać kolejne.
Co będzie dalej? Zdaniem Frątczaka nadal będą znikać budki z kebabami, na ich miejsce wchodzą hamburgery. – Ale przyszłość należy do barów bistro, niewielkich lokali serwujących szybkie dania kuchni francuskiej, hinduskiej czy polskiej – uważa Jarosław Frontczak.
Perspektywy rozwoju naszego rynku przyciągają kolejnych graczy. Właśnie wchodzi do Polski amerykańska sieć Dairy Queen, specjalizująca się w hamburgerach wołowych, kurczakach oraz deserach lodowych. Z kolei firma Ministerstwo Śledzia i Wódki otwiera nowe bary pod wdzięczną nazwą Juicy Lucy. Specjalność: hamburgery ze 100-proc. wołowiny oraz świeże warzywa. Ponoć ma być do styta, a jeszcze w miarę tanio i dość zdrowo. Spróbujemy, ocenimy.

Sieci zmieniają klimat z barowego w restauracyjny. Ma być luksusowo