W Sejmie jest już poselski (PO) projekt ustawy „o szczególnych zasadach restrukturyzacji walutowych kredytów mieszkaniowych w związku ze zmianą kursu walut obcych do waluty polskiej”. Nieźle napisany i skonstruowany.

W uzasadnieniu do proponowanych przepisów stwierdzono jednak, że nie będą miały wpływu na budżet i finanse publiczne (czyli nasze wspólne). Czyżby?
Najkrócej mówiąc, w projekcie chodzi o to, by kredytobiorcy, którzy spełniają pewne warunki (w sumie dość nieliczna grupa), mogli zamienić dług wyrażony we frankach szwajcarskich, ewentualnie w innej walucie, na zobowiązania w złotych. I tym samym uwolnić się od ryzyka kursowego (nie będą musieli się martwić, czy frank zdrożeje do np. 5 zł, ani się zastanawiać, czy może jednak kiedyś potanieje do 3 zł; nie będą też musieli śledzić polityki monetarnej i stóp procentowych szwajcarskiego banku centralnego). Mogą to zrobić i teraz – bez specjalnej ustawy. Jednak po jej przyjęciu uzyskają poważną pomoc. Rzecz sprowadza się do tego, że różnica między kwotą pozostałą do spłaty wyrażoną we frankach i następnie w związku z przewalutowaniem kredytu przeliczoną na złote a kwotą, która pozostawałaby do spłaty, gdyby to był od początku kredyt złotowy, byłaby frankowiczowi w połowie darowana. Jednocześnie musiałby on zwrócić bankowi różnicę między kosztami obsługi długu, które poniósłby, gdyby od początku miał kredyt złotowy, a tymi, które go rzeczywiście obciążyły. Analitycy i przedstawiciele banków już policzyli, że w sumie kwota darowana kredytobiorcom spełniającym warunki określone w ustawie może sięgnąć 9–9,5 mld zł. O ile oczywiście wszyscy uprawnieni zdecydują się skorzystać z jej dobrodziejstw, nie bacząc na to, że raty od nowych kredytów złotowych mimo redukcji zobowiązań nie muszą być niższe od płaconych dotychczas i że nie skorzystają oni na silnym umocnieniu złotego – naturalnie gdyby kiedyś do niego doszło.
Z punktu widzenia finansów publicznych w projekcie są dwa ważne przepisy. Jeden stanowi, że umorzenie nie będzie dla klienta przychodem podatkowym. Frankowicze nie zapłacą więc z tego tytułu PIT. Warto pamiętać, że w innych podobnych przypadkach (kiedy przysporzenie w majątku dłużnika polega na tym, że jest on zwalniany z części lub całości zobowiązania) fiskus wcale taki hojny nie jest.
Drugi przepis mówi o tym, że banki będą mogły darowane kwoty zaliczać do kosztów uzyskania przychodów. To oczywiście logiczne. Przecież chodzi o pieniądze, które banki stracą. Ale ma to swoją cenę. Sektor bankowy jest dochodowy (zysk brutto z działalności kontynuowanej wyniósł w zeszłym roku ponad 20 mld zł). Płaci CIT, a efektywna stawka podatku dochodowego jest w tej branży wyższa niż w innych. Przyjmijmy najprostsze założenie – że podstawa opodatkowania zmniejszy się w sumie o wspomniane 9–9,5 mld zł. 19 proc. od tej kwoty to 1,7–1,8 mld zł. Tyle do budżetu państwa nie wpłynie, a powinno. Czyli tyle wszyscy podatnicy zapłacą za prezent dla niektórych frankowiczów.
To nie wszystko. Banki nie tylko umorzą połowę różnicy wynikającej z przewalutowania. Drugą połowę (jak też kwotę wynikającą z dotychczasowej różnicy w wydatkach na obsługę kredytu hipotecznego walutowego i złotowego) będą musiały skredytować frankowiczom po koszcie równym stopie referencyjnej NBP. Czyli uzyskają z tego tytułu mniej niż to, na co mogły dotychczas liczyć, i mniej niż w normalnych warunkach musiałby zapłacić klient (nie ma mowy o marży czy tym bardziej spreadach), co również odbije się na ich wynikach i wielkości odprowadzanego podatku. A więc i wpływach budżetowych. Gdyby w toku debaty parlamentarnej zdecydowano się pomóc większej grupie frankowiczów (np. uniezależniając wsparcie od wielkości kupionych przez nich na kredyt mieszkań lub domów lub od aktualnego wskaźnika LtV, obrazującego, jak wartość kredytu ma się do wartości zabezpieczenia, czyli w praktyce nieruchomości), straty banków byłyby odpowiednio wyższe. Mogłyby sięgnąć dziesiątków miliardów złotych. Proporcjonalnie większe byłyby w takiej sytuacji także ubytki w CIT. Nie liczmy już strat w podatku od dywidendy wynikających z mniejszych zysków i mniejszej skłonności do dzielenia się nimi ze względu na nadzwyczajne i duże koszty.
Akcjonariusze banków mogą się zastanawiać, czy proponowane regulacje są zgodne z konstytucją. Właściciel biznesu musi się godzić z rozmaitymi ciężarami fiskalnymi, nawet specyficznymi dla danej branży (jak składki na Bankowy Fundusz Gwarancyjny czy planowany podatek od niektórych instytucji finansowych). Nie może też kwestionować wykreślania absurdalnych (niedopuszczalnych) klauzul, którymi naszpikowane były umowy banków z klientami. Może jednak mieć poważne wątpliwości, czy publiczna pomoc dla wybranych kredytobiorców musi być udzielana jego kosztem – zwłaszcza jeśli nie byli wprowadzani w błąd i podejmowali świadome decyzje. Inni kredytobiorcy, pozbawieni wsparcia, mogą z kolei kwestionować takie rozwiązanie z punktu widzenia równości wobec prawa.
Na marginesie: każdy z nas zna wielu frankowiczów. Ilu można podejrzewać o niedostateczną wiedzę na temat ryzyka kursowego i podjęcie go bez dostatecznego rozeznania potencjalnych konsekwencji?