Dyskusja o stałej cenie książki odżyła ostatnio w związku z projektem, jaki trafił do Sejmu za sprawą PSL, a ściślej spadochroniarzy z Ruchu Palikota, szukających za wszelką cenę możliwości zaistnienia w mediach. Za takim rozwiązaniem stoją, przede wszystkim, Instytut Książki i Polska Izba Książki, a więc środowiska w jakimś sensie opiniotwórcze, związane z kulturą, więc tym bardziej dziwi mnie coraz bardziej demagogiczny ton niektórych wypowiedzi; niepokoją manipulacje i przemilczenia. Niedawno Grzegorz Gauden, dyrektor IK, rzucił hasło: „Ustawa o książce, czyli być albo nie być dla Polski”, a to już naprawdę gruba przesada.

Należy zacząć od tego, że koncepcja ustawowego regulowania rynku książki ma swoich przeciwników, także i w Polsce. Optuje za nią jedynie część środowiska, i warto o tym pamiętać, a organizacje i instytucje, choć szacowne, nie są jednak reprezentatywne dla znakomitej większości zainteresowanych. Co ciekawe, nawet wydane w 2007 r. przez Izbę Księgarstwa Polskiego, Instytut Książki i Polską Izbę Książki opracowanie pt. „Ustawa o książce, za i przeciw” sprowadza się do całej listy wzajemnie się wykluczających argumentów, danych i liczb oraz znamiennego i wielce wymownego stwierdzenia podsumowującego: „temat ustawowej regulacji rynku na pewno nie jest prosty” (s. 154).
Następne, co akurat najbardziej mnie irytuje, podczas dyskusji prawie zupełnie znika nam z widzenia autor i klient księgarni, czytelnik (choć nie są to pojęcia tożsame), a przecież to oni są tutaj najważniejsi. Wszystko, co jest między nimi – wydawcy, drukarze, introligatorzy, hurtownicy, księgarze i bibliotekarze – jest jedynie ogniwem pośrednim, ewoluującym w ciągu wieków, zmieniającym się w zależności od postępu technologii itd., o czym nie powinniśmy zapominać. Pełnili i pełnią oni niezwykle istotną, kulturotwórczą funkcję, niemniej jednak nie byłoby ich bez autora i czytelnika; ci zaś, nie tylko w teorii, mogą się bez nich obejść. Argumenty, że uzyskane dzięki ustawie pieniądze wydawcy i księgarze przeznaczą na honoraria dla autorów, wspieranie młodych talentów, promocję literatury ambitnej, czytelnictwa, profesjonalizację obsługi itd., trudno traktować poważnie.
Najsłynniejsza ustawa francuska powstała ponad 30 lat temu w zupełnie odmiennej niż dzisiejsza sytuacji, kiedy nie było internetu, komputery nie były w powszechnym użyciu, a o tanim druku cyfrowym nikt nawet nie marzył. Od tego czasu wiele się zmieniło – inne są modele edukacji, czytelnictwa, zabawy, uczestnictwa w kulturze w ogóle, że nie widzę potrzeby odwoływania się do takich archaicznych rozwiązań, których efekty nie są tak jednoznacznie pozytywne.
No właśnie, Francja. Sieci, mimo obowiązującej ustawy, mają się tam dobrze, tzw. księgarnie niezależne to ok. 20 proc. wszystkiego, a ceny książki – zaporowe, koszty wysyłki horrendalne. Łatwiej i taniej coś kupić i sprowadzić z USA niż z ojczyzny Balzaka; zalegające w magazynach publikacje – wydane kilka, kilkanaście i więcej lat temu – oferowane są po kilkadziesiąt euro za egzemplarz. Wszystko po to, jak się wydaje, aby uchronić pewien model księgarstwa, który odchodzi już w przeszłość. Trzeba stanowczo powiedzieć, że czas sklepów z książkami się skończył, współczesna księgarnia, chcąc konkurować z internetem, wielkimi sieciami i supermarketami, musi zaoferować coś więcej, aby chciało się nam właśnie tam zrobić książkowe zakupy, poświęcić temu więcej czasu. Ponadto największym zagrożeniem dla drobnych księgarń nie jest konkurencja sieciówek i internetu, lecz darmowy podręcznik. I tu znów – idea jak najbardziej słuszna z punktu widzenia szkoły, rodziców i dzieci, choć dla środowiska wydawców i księgarzy bardzo niekorzystna.
Przywołany już G. Gauden uważa, że „w interesie czytelników jest przede wszystkim wzmocnienie sieci bibliotek publicznych”. Na pewno tak, ale rodzi się pytanie o tych, co książki jednak kupują, a wśród nich też są czytelnicy. Dlaczego to oni mają ponosić ciężar ochrony archaicznych struktur rynku książki, nieefektywności branżowych organizacji, nierzetelności niektórych wydawców i dystrybutorów, bo przecież stąd te wszystkie problemy? Jestem przekonany, że wielu spośród nas, regularnych nabywców i konsumentów książek, ograniczy po prostu swoje zakupy. Będziemy czekać, aż konkretny tytuł uwolni się spod przepisów ustawy. Czy o to właśnie chodzi?
Pozostaje pytanie, czy książka ma być zdana na wolny rynek? Oczywiście, że nie, nigdy i nigdzie tak zresztą do końca nie było i nie jest (nawet w USA!). Od wieków istnieje państwowy i prywatny mecenat wspierający kulturę, strumień środków płynie przez najrozmaitsze urzędy i agendy, w tym i Instytut Książki. Państwo, przynajmniej teoretycznie, powinno mieć rozeznanie, co warto i co trzeba w tym obszarze wspierać i chronić. Politykę tę uzupełniać powinny samorządy, organizacje społeczne i prywatni sponsorzy. Może lepiej zamiast ustawy o stałej cenie książki, która – co pokazują przykłady zagraniczne – wcale znowu tak tych księgarń nie chroni, wprowadzić takie regulacje, które zobowiążą gminy do dofinansowania księgarń, bibliotek i domów kultury z koncesji na sprzedaż alkoholi. Na przykład – na 20 sklepów z wódką jedna instytucja kultury, dlaczego nie?