Nie cichną zachwyty nad tempem naszego wzrostu gospodarczego. Ma on wynieść w tym roku dobrze ponad 3 proc. Ja też się cieszę. Czasem jedynie zastanawiam się, czy przypadkiem spora część ludzi, czytając te entuzjastyczne enuncjacje, nie wzrusza ramionami i nie zadaje prostego pytania: co z tego?
Dziennik Gazeta Prawna
Co z tego, że mamy kolejny rok wzrostu gospodarczego, jeśli nic z tego nie wynika dla większości z nich. Dopóki nie czują oni zmiany, rzecz cała jest dla nich słusznie bez znaczenia, tak jak bez znaczenia były entuzjastyczne wieści w poprzednim systemie, że Polska jest dziesiątą potęgą gospodarczą świata, a wzrost produkcji lokomotyw kolejny rok jest niezwykle dynamiczny. Mam ochotę przeprowadzić pewną analogię pomiędzy tymi sytuacjami. Wiem, że jest ona naciągana i pewnie niesprawiedliwa, ale przyznam, że już nie mogę znieść obecnej propagandy sukcesu, która jako żywo przypomina mi stare niedobre czasy (szczególnie epokę gierkowską). Wtedy też mówiło się o wielkim sukcesie Polski, choć odczucia większości Polaków zdecydowanie mu przeczyły.
Jasne, że wzrost gospodarczy jest bardzo wskazany, jasne, że trzeba się cieszyć z tego, że jest większy niż mniejszy. Ale nie popadajmy w euforię. Po pierwsze, wzrost gospodarczy na poziomie ok. 3 proc. dla kraju, który startuje z tak niskich pozycji, to de facto stagnacja. Dopiero wzrost ok. 5-proc. jest znaczący. Po drugie, już od dawna wiadomo, że sam poziom wzrostu PKB jeszcze niczego nie mówi o faktycznym stanie danego kraju. Dopiero odpowiedź na pytanie, co się z tym wzrostem dzieje, może być w tym względzie pewną wskazówką.
I tak dziś już wiadomo bez żadnych wątpliwości, że wieloletni wzrost gospodarczy w takich krajach jak USA w żaden sposób nie przełożył się na dobrobyt powszechny. Zyskiwali na nim bowiem nieliczni, szczególnie bogaci, którzy stawali się jeszcze bardziej bogaci. Zamiast zasady „od pucybuta do milionera” obowiązywała zasada „od milionera do miliardera i od pucybuta do pucybuta”. Boję się, że z czymś takim mamy do czynienia także w Polsce. Oto bowiem choć wzrost gospodarczy jest, to płace stoją w miejscu (a są relatywnie jednymi z najniższych w Europie pomimo nieustającego wzrostu produktywności polskiej pracy). Sytuacja materialna wielu grup społecznych się nie poprawia i właściwie od początku transformacji jest tak samo kiepska (robotnicy niewykwalifikowani, pielęgniarki, nauczyciele, pracownicy kultury, uniwersytecki personel pomocniczy, niżsi urzędnicy państwowi, mieszkańcy małych i średnich miast, a częściowo też wsi, ludzie młodzi, rodziny wielodzietne, kobiety samotnie wychowujące dzieci). Stąd też tryumfalistyczne trąbienie o ciągłym wzroście i wielkim sukcesie Polski może wśród nich wywoływać jedynie złość, która następnie przejawia się np. w postaci popularności antysystemowych kandydatów w różnych wyborach (jak w ostatnich wyborach prezydenckich). Może zatem lepiej zastanowić się wspólnie, gdzie się podziewają owoce wzrostu, skoro tak wielu ludzi jest rozczarowanych? (I to rozczarowanych pomimo zapewnień pewnego profesora z telewizji, który od lat nas przekonuje, że z badań wychodzi mu, iż nieomal wszyscy w Polsce są bardzo szczęśliwi i zadowoleni ze swojej sytuacji).
I w tym momencie musimy sobie uświadomić, że także i u nas działa mechanizm bogacenia się już bogatych, bardzo mizernego skapywania bogactwa z góry na dół, a także dodatkowo gigantycznych transferów zysków za granicę, mających miejsce ze względu na niekorzystną strukturę własności w Polsce, a także nader skuteczne optymalizowanie podatkowe wielu firm oraz osób prywatnych pozbawiające obywateli możliwości korzystania z wypracowanego bogactwa. Nie mówiąc już o tym, że patologiczny kapitalizm neoliberalny, jaki ukształtował się u nas wzorem Stanów Zjednoczonych, zaowocował sytuacją wcześniej nieznaną: oto ludzi zwalnia się z pracy lub proponuje się im coraz gorsze warunki zatrudnienia nawet wtedy, gdy dane przedsiębiorstwo osiąga zyski. W tej sytuacji musimy uświadomić sobie, że sam wzrost gospodarczy bez skutecznych mechanizmów dystrybucji jego owoców jest bez znaczenia. Teza, jaką stawiam, jest nienowa: takich mechanizmów w Polsce brak. Nie wypracowaliśmy skutecznych sposobów sprawiedliwego dzielenia się wypracowywanym bogactwem, a nie zrobiliśmy tego, ponieważ dominująca ideologia neoliberalna wmówiła nam, że wszystko dokona się samo. Bogactwo jakoś cudownie samo się rozsmaruje na całej kromce chleba, każdy sprawiedliwie się pożywi. Bajki. Nigdzie i nigdy ten proces nie odbył się całkowicie samorzutnie, bez ingerencji państwa i polityki, a także bez skutecznej samoorganizacji społecznej. Szczególnie jeśli mowa o kraju gospodarczo peryferyjnym, jakim wciąż niewątpliwie jest Polska.
Jak pokazuje dorobek nauk społecznych, w tym przede wszystkim tzw. teoria zależności, w przypadku krajów peryferyjnych owoce wzrostu gospodarczego trafiają do nielicznych, przede wszystkim do tzw. elit kompradorskich, tzn. tych, które czerpią swe bogactwo ze współpracy z dominującym centrum. Ich pozycja jest tym lepsza, im słabsze jest państwo. Niestety, w przypadku naszym trudno mówić o silnym państwie, co przyznają ostatnio sami politycy jak np. Bartłomiej Sienkiewicz. Kluczem do zmiany sytuacji w Polsce jest wzmocnienie roli państwa w procesie rozdziału wypracowywanego bogactwa. Winno ono dążyć do znacznie sprawiedliwszej jego dystrybucji, np. poprzez zdecydowane podnoszenie płacy minimalnej, ograniczenie nierówności ekonomicznych (polskie nierówności na poziomie 0,34 współczynnika Giniego są znacznie dotkliwsze niż tej skali nierówności w kraju bogatszym, warto o tym pamiętać, gdy się mówi się, że nie jest u nas jeszcze tak źle), radykalne ograniczanie nielegalnego transferu zysków i bogactwa z kraju, wzmacnianie roli związków zawodowych, poprawę sytuacji pracowników poprzez wzmacnianie narzędzi kontroli przestrzegania praw pracowniczych, wzrost transferów socjalnych, ograniczenie patologicznych form zatrudnienia (umowy śmieciowe), systematyczny wzrost płac w budżetówce (w tym płac nauczycieli i pracowników kultury, ich kiepska sytuacja materialna w ponowoczesnym społeczeństwie, w którym wzrost uzyskuje się głównie poprzez pracę wyobraźni i intelektu, świadczy o kompletnym niezrozumieniu przez klasę polityczną świata, w którym żyjemy), szeroko zakrojone programy budownictwa społecznego itd.
Tylko w ten sposób będzie można przekonać obywateli, że prawdą jest opowiadana nam od początków transformacji opowieść o nieuchronnym skapywaniu bogactwa z góry na dół. Na razie nie znajduje ona uzasadnienia w faktach. I trudno się dziwić. Jak uczy historia, owo skapywanie rzadko zachodzi samo z siebie. Trzeba mu pomóc. Dotąd pomocnikiem z reguły było państwo. Nie widzę nikogo, kto mógłby je w tej roli zastąpić. Zamiast zatem dziwić się wynikom takich czy innych wyborów, ukazujących skalę niezadowolenia społecznego, lepiej od razu zabrać się do roboty i zacząć budować zręby systemu choć trochę bardziej sprawiedliwego niż dotychczasowy.
Wzrost gospodarczy w USA nie przełożył się na dobrobyt powszechny. Zamiast zasady „od pucybuta do milionera” obowiązywała zasada „od milionera do miliardera i od pucybuta do pucybuta”. Boję się, że to się dzieje też w Polsce.