Okręty podwodne wraz z pociskami manewrującymi o zasięgu ok. 1000 km byłyby dla Polski kosztowną, ale najbezpieczniejszą platformą dla siły odstraszania, bo najtrudniej byłoby je zniszczyć uderzeniem prewencyjnym.
Ministerstwo Obrony Narodowej wystąpiło do rządów Francji i USA z zapytaniem o możliwość zakupu odpowiednio Missile de Croisiere Naval (MdCN) i tomahawków. Praktycznie oznacza to nie wybór rakiety, ale okrętu podwodnego z rakietami, gdyż Francja chce nam rakiety manewrujące sprzedać, ale tylko wraz ze swoimi okrętami Scorpene, a tomahawki w przypadku ich nabycia byłyby związane z niemieckimi okrętami U-212A.
Wszyscy obserwatorzy procesu decyzyjnego w MON są zgodni co do tego, że największym przeciwnikiem pozyskania rakiet manewrujących o większym zasięgu i jednocześnie największym zwolennikiem zakupu niemieckich okrętów podwodnych U-212A jest dowództwo Marynarki Wojennej RP. Przyczyny niechęci MW do okrętów podwodnych z pociskami manewrującymi są dosyć proste. Ich pozyskanie uczyniłoby z MW centralny element polskiego systemu obrony, spowodowałoby skupienie na niej uwagi politycznych decydentów i wzrost wymagań. Skończyłoby się obecne dolce far niente, za czym nikt nie tęskni.
Jeśli chodzi o preferencje MW dla niemieckich okrętów podwodnych, to mają one już wieloletnią i nie całkiem chlubną historię obejmującą m.in. powołanie bez wiedzy szefa MON zespołu, którego celem było pozyskanie wyprodukowanego przez Niemcy dla Grecji U-214 i tworzenie faktów dokonanych poprzez podawanie do publicznej wiadomości informacji, że decyzja o zakupie niemieckiego okrętu podwodnego de facto zapadła. Nie insynuuję tu żadnych związków natury korupcyjnej. Niemcy to państwo od nas silniejsze, sąsiad sojusznik z NATO i państwo bałtyckie. Rozbudowane kontakty między Bundesmarine a MW są więc całkiem naturalne, a w takich kontaktach partner silniejszy zawsze urabia partnera słabszego w swoim interesie.
Decyzja o wyposażeniu okrętów podwodnych w pociski manewrujące o większym zasięgu zmniejsza szanse zakupu okrętu niemieckiego z dwóch co najmniej powodów. Francja gotowa jest nam sprzedać MdCN, ale tylko w pakiecie z okrętami. Wybór U-212A powiązany jest z zakupem amerykańskich tomahawków, a tu wymagana jest zgoda Departamentu Obrony i Kongresu USA. Nie wiadomo, czy zgoda taka zostanie udzielona, a zwłaszcza – kiedy. W 2014 r. zgodę na zakup przez Polskę rakiet JASSM o zasięgu ok. 370 km Amerykanie wydali w niecałe trzy miesiące. Finowie czekali na nią siedem lat. Przyczyna moim zdaniem była oczywista. Przy zasięgu 370 km polskie JASSM-y nie są w stanie uderzyć w trybie stand-off (spoza zasięgu obrony powietrznej przeciwnika) w żaden strategicznie wrażliwy dla Rosjan punkt, poza kaliningradzką eksklawą. Stosunek sił w regionie zasadniczo się nie zmienia. Inny jest przypadek fiński – w zasięgu JASSM-ów znajdują się bazy Floty Północnej na północ od Murmańska, gdzie stacjonują rosyjskie nuklearne okręty podwodne oraz ważne gospodarczo instalacje, jak np. terminal naftowy w Ust-Łudze czy instalacje gazociągu Nord Stream.
A dla Polski czas odgrywa kluczową rolę. Kobbeny zostaną wycofane w 2017 r., a „Orzeł” w 2022 r. Nie możemy zostać bez okrętów podwodnych, bo nie będzie na czym szkolić podwodniaków. Jeżeli decyzję o programie „Orka” mamy zgodnie z zapowiedzią podjąć do końca przyszłego roku, to zgoda amerykańska w sprawie tomahawków musiałaby zostać wydana sporo przed tym terminem. Marne szanse. Ponadto istotny jest zakres takiej zgody. W przypadku „Patriotów” dla systemu „Wisła” Amerykanie zastrzegają nieudostępnienie pewnych „krytycznych elementów” systemu. Nie brzmi to dobrze, ale w przypadku broni czysto defensywnej jest do zniesienia. W przypadku siły odstraszania oznacza to tyle, że nie będziemy nią władać suwerennie.
Czynnik trzeci przemawiający przeciw niemieckim okrętom ma charakter finansowy. Francuskie scorpene’y są zaprojektowane tak, by mogły wystrzeliwać MdCN, a U-212A trzeba będzie przeprojektowywać i przekonstruować, co zwiększa koszty. Jest to oczywiście możliwe, po wojnie w Zatoce Izrael kupił od Niemców U-212A przeprojektowane tak, że mogą wystrzeliwać izraelskie rakiety Popeye. Tylko że budowę trzech okrętów klasy Dolphin sfinansował w blisko 40 proc. rząd niemiecki w ramach rekompensaty za straty zadane Izraelowi przez Irak, z którym współpracowała niemiecka zbrojeniówka. To nie jest polski przypadek.
Najistotniejsze jest jednak to, że nie została jeszcze przesądzona kluczowa kwestia zasięgu pocisków manewrujących wystrzeliwanych z okrętów podwodnych. Powiedział o tym sekretarz stanu Czesław Mroczek w wywiadzie dla „Nowoczesnej Armii”. Wprawdzie MON „skłania się” ku klasie pocisków o zasięgu ok. 1 tys. km, ale „ostateczną decyzję” uzależnia od analiz Sztabu Generalnego. To klasyczna zasłona dymna. Sztab Generalny „analizuje” tę kwestię co najmniej od 2013 r. i do jesieni ubiegłego roku nie przewidywał zapotrzebowania na rakiety tej klasy. Potem coś się w MON zmieniło, ale, jak widać, nie do końca. Różne mogą być przyczyny specyficznej „piwotalności” politycznego kierownictwa MON: nacisk Marynarki Wojennej RP, niepewność, czy USA wyrażą zgodę na sprzedaż tomahawków, wojny lobbystów, ogólna bezdecyzyjna inercja...
Chciałbym zwrócić uwagę na możliwą przyczynę o zasadniczym znaczeniu polityczno-ustrojowym o wymiarze konstytucyjnym.
Pozyskanie przez Polskę rakiet manewrujących o zasięgu ok. 1000 km, to znaczy zdolnych do uderzenia w cele na terenie Rosji poza eksklawą kaliningradzką, niezależnie od tego, czy będą one wystrzeliwane z okrętów podwodnych, czy też z samolotów, jak JASSM-Extended Range, które też chcemy zakupić, stawia na porządku dziennym problem stworzenia rzeczywistego systemu dowodzenia siłami zbrojnymi, który obecnie nie istnieje. Wprawdzie z inicjatywy prezydenta RP system ten zmieniono, ale oznacza to tyle, że system, który nie działa, zastąpiono systemem, który też nie działa, ale nieco mniej. W prywatnych rozmowach przyznawali to nawet niektórzy współtwórcy nowych regulacji. Zasadniczym ograniczeniem są ramy stworzone przez konstytucję z 1997 r., które w tym zakresie były wielkim politycznym kompromisem między władzami cywilnymi a broniącą swych pozycji postkomunistyczną generalicją. Stąd dziwaczna konstytucjonalizacja zarówno szefa Sztabu Generalnego, jak i dowódców rodzajów sił zbrojnych. To tak, jakby w konstytucji zapisać, że instytucją konstytucyjną jest komendant główny policji, jeden z jego zastępców ma być od prewencji, a drugi od spraw kryminalnych. W rezultacie zarówno przed ostatnimi zmianami ustawowymi, jak i po nich nie wiadomo, kto będzie miał kody i „czarną teczkę”, kto – i w jakiej procedurze – naciśnie guzik z poleceniem odpalenia rakiet, które uderzą w cele, np. pod Petersburgiem, i kto – i w jakiej procedurze – przekręci na końcu łańcucha dowodzenia kluczyk.
Nie da się stworzyć jasnego systemu dowodzenia bez zmiany konstytucji, a na uzgodnioną z konieczności w szerokim porozumieniu zmianę konstytucji politycznych szans obecnie nie ma. W tej perspektywie pociski manewrujące większego zasięgu to tylko ból głowy i kłopot. Pomimo że są Polsce niezbędne.
Nie da się stworzyć jasnego systemu dowodzenia bez zmiany konstytucji