Jeszcze rok czy dwa lata temu zjawisko deflacji traktowaliśmy jedynie jako ćwiczenie czysto intelektualne. Jako coś bardzo odległego, nierealnego i znanego głównie z podręczników ekonomii.
Mało kto (jeśli w ogóle ktokolwiek) na poważnie myślał, że i u nas może pojawić się deflacja. Tymczasem w ubiegłym roku inflacja sprawiła nam wszystkim sporą niespodziankę i zanurkowała poniżej zera. Reakcją rynków, decydentów i analityków było typowe wyparcie, czyli podejście, które można było opisać frazą: „Tak, mamy deflację, ale jest to zjawisko tymczasowe, krótkotrwałe i ulotne, które zniknie szybciej, niż się pojawiło. Najpóźniej za kilka miesięcy”. Minęło rzeczone kilka miesięcy. Deflacja jak była, tak jest. Tyle że jeszcze głębsza.
Większość obserwatorów rzeczywistości gospodarczej przeszła więc na etap racjonalizacji. Pojawiło się mianowicie twierdzenie, że tak naprawdę mamy dwie deflacje: dobrą i złą. Zła sprawia, że w obliczu spadających cen konsumenci odkładają zakupy w czasie, powodując tym samym, że gospodarka spowalnia coraz bardziej, coraz bardziej też pogrążając się w deflacyjnej spirali. Zaś dobra deflacja to ta, która powoduje, że rośnie siła nabywcza dochodów gospodarstw domowych, a wraz z nią konsumpcja. Panuje przekonanie, że my mamy do czynienia z tą dobrą deflacją, która nie spowoduje przecież żadnych negatywnych konsekwencji dla gospodarki. Wprost przeciwnie, ma na nią wpływ dobroczynny: ceny spadają i poprzez rosnącą siłę nabywczą polskich konsumentów dodatkowo napędzają wzrost gospodarczy.
Byłoby sielankowo, wręcz bukolicznie, a my moglibyśmy pogrążyć się w beztroskim poczuciu bezpieczeństwa i samozadowolenia, gdyby nie to, że dobrą i złą deflację (wraz ze wszystkimi ich konsekwencjami) dzieli jedynie cienka czerwona linia. Dobra deflacja działa bowiem tak długo, jak konsumenci wierzą w świetlaną przyszłość swoją i gospodarki. Lecz jeśli coś pójdzie nie tak i sytuacja gospodarcza się pogorszy, to konsumenci przestaną kupować i zaczną ostrożnościowo odkładać wydatki na bliżej niezdefiniowaną przyszłość. A im mniej będą kupować, tym bardziej będą spadać ceny. A im bardziej będą spadać ceny, tym większa będzie zachęta do tego, by wydatki odłożyć w czasie, co pogorszy bieżącą sytuację gospodarczą. I voila, mamy złą deflację w pełnej okazałości, czyli deflacyjno-recesyjne perpetuum mobile.
Z perspektywy powyższych zależności sytuacja na krajowym podwórku rzeczywiście nie wygląda najgorzej. Mamy deflację, lecz jej źródła plasują się po stronie podażowej – jest ona efektem taniejących paliw i żywności. Jednocześnie sytuacja gospodarcza jest co najmniej dobra. Wzrost gospodarczy niezmiennie plasuje się na może niezbyt spektakularnym, ale bardzo solidnym ok. 3-proc. poziomie, a rynek pracy pozostaje mocny, sprawiając, że gospodarstwa domowe mają poczucie stabilności zatrudnienia. W takich warunkach spadek cen paliw i żywności (czyli kategorii reprezentujących prawie 1/3 koszyka zakupowego przeciętnej polskiej rodziny) powoduje, że konsumentom zostaje więcej gotówki na inne wydatki. A oni korzystają z tego skwapliwie i wydają, wydają, wydają. I konsumpcja rośnie.
Ale taka komfortowa sytuacja nie jest nam dana raz na zawsze. Wystarczy jeden większy szok gospodarczy, który przy obecnym globalnym kryzysie i wojnie tuż za naszymi granicami nie jest znów tak nieprawdopodobny, i od dobrej deflacji możemy przejść w stronę tej złej. Ze wszystkimi negatywnymi tego konsekwencjami. Nie straszę. Ostrzegam. Bo choć prawdopodobieństwo takiego zdarzenia nie jest duże, to nie można go całkowicie wykluczyć. Warto zachować czujność.