Pogłoski o śmierci przemysłu są przedwczesne. To w tym sektorze powstają najbardziej trwałe i wartościowe miejsca pracy. Stwórzmy ich więc więcej.
Poniższym tekstem DGP rozpoczyna cykl „Nowa rewolucja przemysłowa”. Uważamy, że nowoczesny, zmodernizowany przemysł da Polsce szansę na uniknięcie pułapki średniego rozwoju. Tylko w ten sposób możemy też zwiększyć innowacyjność naszej gospodarki, kulejącą na tle innych państw UE. Nowa industrializacja jest już widoczna w Niemczech czy USA. Dołączmy do najlepszych.
Wyobraź sobie, czytelniku, sytuację, w której młoda kobieta, Marta, chce założyć internetowy start-up. – Dobrze, by miała 4–5 lat doświadczenia w korporacji lub firmie internetowej, bo tam można się nauczyć, jak robić biznes. Mając do tego ciekawy pomysł oraz partnerów, którzy uzupełniają się umiejętnościami, można zawalczyć o swoje – mówi Marek Rusiecki, prezes funduszu Xevin Investments, który inwestuje właśnie w takie przedsięwzięcia.
Marta ma doświadczenie i zespół. Teraz musi pozyskać pieniądze na rozruch. Z tym, o dziwo, nie ma problemu. – Jest nadpodaż pieniądza na internetowe projekty. Część funduszy joint venture dostała europejskie finansowanie, więc gdy kończy się okres rozliczeniowy, a nie są wydane wszystkie środki, mają rękę w nocniku – mówi obrazowo młody przedsiębiorca, którego firma kilka lat temu też była start-upem. Marta bez problemu zakłada więc biznes. Na start dostaje nawet 800 tys. zł.
A teraz, czytelniku, wyobraź sobie Łukasza. Jest przed czterdziestką, ma zakład produkujący sprzęt wędkarski. Choć nie jest to też przedsięwzięcie, w którym słowo „innowacja” odmieniane jest przez wszystkie przypadki, to biznes jest stabilny, od lat wykazuje zyski. Łukasz chce kupić nowe maszyny i zatrudnić kilka kolejnych osób. Idzie do banku po kredyt, ale go nie dostaje.
Podobne sytuacje mają miejsce (imiona bohaterów zmieniłem na ich życzenie). – Chętniej damy kredyt młodej firmie internetowej niż działającemu zakładowi produkcyjnemu. Taka jest nasza polityka i tak działają nasze algorytmy, którymi oceniamy wiarygodność potencjalnych klientów – mówi nam jeden z prezesów banków. Przede wszystkim kredyty dla przemysłu są o wiele wyższe, zaś zysk z pożyczki rozłożony na długie lata. Z perspektywy banku o wiele korzystniej jest dać pieniądze pączkującej firmie nastawionej na nowe technologie, bo zarobek można tu mieć w perspektywie nawet dwóch lat. A jeśli nie wyjdzie – cóż, strata nie jest tak wielka.

Z ziemi chińskiej do polskiej

Dlaczego „staremu biznesowi” jest trudniej? – Wiara, że można wszystko oprzeć na usługach i odejść od przemysłu, jest jednym z większych nonsensów naszych czasów. Już w 2000 r., gdy wchodziła w życie unijna strategia lizbońska (plan rozwoju UE na kolejne 10 lat – aut.), wielu ekspertów było sceptycznych co do jej założeń. Zrównoważony rozwój to rozwój wszystkich branż. A wtedy tak nie myślano i stawiano głównie na usługi – tłumaczy Arkadiusz Krężel, pierwszy szef Agencji Rozwoju Przemysłu, dziś przewodniczący rad nadzorczych PKP Polskie Linie Kolejowe SA i działającego w branży metali nieżelaznych Impexmetalu. – Dopóki na świecie była koniunktura i wciąż otwieraliśmy się na nowe rynki, wszystkim się wydawało, że cała innowacyjność, że najbardziej zaawansowany przemysł technologiczny wyląduje u nas, na Starym Kontynencie. Tymczasem stało się inaczej. Gdy inwestorzy, szczególnie prywatni, zobaczyli, że wiatry wieją inaczej, zaczęli się wycofywać, głównie do Chin. Na tym wycofaniu Europy najbardziej skorzystało właśnie Państwo Środka. Na placu Tian'anmen powinien powstać pomnik z tablicą: „Unii Europejskiej za możliwość rozwoju – chiński przemysł” – ironizuje przemysłowiec.
To dotyczyło głównie przemysłu z zachodnich krajów Europy. W Polsce zamykanie fabryk odbywało się już w latach 90. Niektóre zakłady zupełnie nie potrafiły się odnaleźć w kapitalistycznej rzeczywistości, w której podstawowym wskaźnikiem ekonomicznym stał się zysk. Przerost zatrudnienia i załamanie rynków zbytu w krajach dawnego RWPG skutkowały tym, że wiele firm przynosiło straty. Radykalnie ucierpiały takie miejsca jak Radom (redukcje w zakładach zbrojeniowych czy zakładach przemysłu skórzanego Radoskór) lub Wałbrzych (zamykane kopalnie).
O tym, jak proces deindustrializacji przebiegał w Polsce, napisali w książce „Jak powstawały i jak upadały zakłady przemysłowe w Polsce” Andrzej Karpiński, Paweł Soroka, Wiesław Żółtkowski i Stanisław Paradysz. W Polsce w latach 1945–1989 powstało 1615 nowych zakładów przemysłowych. Były tu niemal wyłącznie (95 proc.) inwestycje typu greenfield, czyli na terenach uprzednio niewykorzystanych przemysłowo. Powstało w nich prawie 2 mln miejsc pracy. Najwięcej (617 zakładów) w latach 70., czyli w epoce Gierka. Dla porównania największe osiągnięcie przemysłowe Polski międzywojennej, czyli Centralny Okręg Przemysłowy, to 51 zakładów i 110 tys. nowych miejsc pracy. Z tych 1615 nowych zakładów przemysłowych po 1989 r. zlikwidowano 657.
I choć wtedy strajki i protesty związkowców odbywały się ze znacznie większą siłą niż obecnie, to jednak wśród rządzących panował swego rodzaju konsensus, który można opisać w trzech słowach: prywatyzować, prywatyzować, prywatyzować. Być może gdyby wtedy rządy były elastyczniejsze, to dziś część tych zakładów odnosiłaby sukcesy.
O tym, że jednak warto znów w Europie stawiać na przemysł, pierwsze wróble w Brukseli zaczęły ćwierkać już trzy-cztery lata temu. Przykład szedł zza oceanu. Jako jeden z pierwszych o zjawisku reshoringu, powrocie produkcji do kraju, w których firma ma swoją główną siedzibę, napisał magazyn „Fortune” w połowie 2011 r. Podał przykład rodzinnej firmy Sleek Audio, która produkcję słuchawek wykorzystywanych m.in. w telefonach komórkowych przeniosła do Chin w 2007 r. Główny powód – tania robocizna, większe zyski. Jednak cztery lata później po problemach w komunikacji, doświadczeniach z brakiem solidności dostawców, ciągłym pokonywaniem wielkich odległości firma wróciła z produkcją do USA. I to mimo wyższych kosztów. Czarę goryczy przelał transport 10 tys. słuchawek, który został uszkodzony w drodze do Stanów.
Choć na początku reshoring dotyczył głównie mniejszych firm, w trend szybko wpisali się giganci, jak np. General Electric (przeniósł część produkcji, która była sprzedawana w USA) czy producent maszyn budowlanych Caterpillar. Oczywiście nie znaczy to, że nagle wszystkie amerykańskie czy europejskie fabryki z Chin czy Tajwanu przeniosą się do USA czy Europy. Ale to czytelny sygnał, że nad lokalizacją produkcji przemysłowej powinno się bardzo dokładnie zastanowić.
Poza korzyściami biznesowymi dla samych przedsiębiorców powrót przemysłu ma też inne zalety. W dzisiejszych czasach, kiedy coraz więcej poważnych osób mówi o zagrożeniu powrotem zimnej wojny, ponownie pod uwagę bierze się scenariusze, że nie wszystkie technologie będzie można kupić. Państwa winny więc dążyć do tego, by rodzimy przemysł mógł w jak największym stopniu obyć się bez dostaw z krajów potencjalnie wrogich. Kiedyś mówiono o tym m.in. w kontekście produkcji żywności, dziś to równie istotne w przemyśle. Oczywiście w największym stopniu chodzi o przemysł zbrojeniowy, który mocno związany jest np. z hutnictwem. Już dziś niektóre zaawansowane technologie używane np. w przemyśle kosmicznym w USA są objęte zakazami eksportowymi. Także do krajów unijnych. Dlatego im więcej zaawansowanych technologii w danym kraju, tym większa niezależność.
Warto sobie uświadomić jeszcze jedną zaletę przemysłu, o której na naszych łamach kilka miesięcy temu w tekście „Polska potrzebuje fabryk, a nie banków” pisał Rafał Woś. „To przemysł daje najlepszą pracę dla możliwie szerokich mas, promuje społeczną równowagę, a być może nawet jest jedynym gwarantem utrzymania ustroju demokratycznego. I w tej roli przemysł jest bardzo trudno zastąpić. Bo gdyby gospodarka oparta była tylko na rolnictwie, miałaby olbrzymi problem z wytwarzaniem bogactwa na szeroką skalę. Ludzkość ćwiczyła to w czasach feudalizmu i nikt raczej za tamtym porządkiem gospodarczym nie tęskni. Ale podobnie ponurym scenariuszem byłby pewnie świat zdominowany przez usługi”. Woś zacytował też Jarona Laniera, jednego z pionierów internetu, a obecnie jednego z bardziej znanych krytyków gospodarki opartej na internecie, który w książce wydanej w 2010 r. pisał tak. „Nic nie pokazuje tego lepiej niż różnica pomiędzy działającymi w tej samej branży starym Kodakiem i nowym Instagramem. Ten pierwszy zatrudnia 140 tys. ludzi i płaci im, ten drugi daje pracę... 13 osobom”.
„Przestańmy się przez moment zachwycać, jak wspaniały model wymyślił Instagram, i złorzeczyć nieruchawemu kolosowi Kodakowi. I zastanówmy się, czy chcemy, żeby gospodarka opierała się na tym pierwszym, czy raczej na tym drugim modelu?”. I choć Kodak wpadł w olbrzymie tarapaty, otarł się o bankructwo i dziś zatrudnia mniej niż 10 tys. pracowników, to w 2012 r., gdy Facebook przejął Instagrama za bajeczną kwotę miliarda dolarów, wciąż pracowało tam 13 osób.
Utworzenie miejsca pracy w przemyśle jest drogie. Trzeba kupić ziemię, zbudować fabrykę, wyposażyć ją w maszyny. Założenie firmy usługowej jest znacznie tańsze: może się ograniczyć do wynajęcia powierzchni biurowej i leasingu sprzętu komputerowego. Nie wymaga takich nakładów, a przez to dużo łatwiej jest tego typu działalność zamknąć. To się może odbyć z dnia na dzień – przemysł na takie ruchy potrzebuje miesięcy lub lat. Inaczej mówiąc, przemysł to inwestycje na lata, a usługi dziś mogą być świadczone w Gdańsku, a jutro w Bangalore w Indiach. I tu, i tu można znaleźć konsultantów telefonicznych znających język angielski. A jeśli pojawi się nowe miejsce, gdzie będzie jeszcze taniej, to zapewne tam powędrują firmy świadczące usługi.

Dbajmy o polski przemysł

Jednak wbrew pozorom, w Polsce sytuacja, jeśli chodzi o przemysł, jest zła, ale nie tragiczna. – Na szczęście nie daliśmy się wpuścić w taki kanał jak Francuzi. Tam poza stoczniami wojskowymi czy Airbusem nie ma już wielkich zakładów przemysłowych. Hutnictwo to znany także w Polsce indyjski ArcelorMittal.
Ale trend jest ogólnoeuropejski. Hindusi przejęli brytyjskiego Land Rovera, szwedzkie Volvo kupili Chińczycy – mówi Arkadiusz Krężel. – Polska przemysłowo skorzystała na współpracy z Niemcami, którzy zachowali przytomność umysłu, bo przemysł skonsolidowali i przenieśli się w dużym stopniu do nowych krajów UE, a nie do Chin czy Indii. Teraz zazwyczaj jest tak, że część produkcji mają w Polsce, Czechach czy Rumunii, gdzie koszt godziny pracy to 7–8 euro. We Francji w przemyśle ciężkim jest to 38 euro – dodaje Krężel.
Ale warto się zastanowić, co można zrobić, by w Polsce przybywało miejsc pracy właśnie w przemyśle. Według danych GUS w 2013 r. prawie 23 proc. naszego PKB pochodziło z produkcji przemysłowej (nie wlicza się budownictwa). W tamtym roku co piąty pracownik w Polsce miał zajęcie w przemyśle. Ta liczba od kilku lat jest na stabilnym poziomie i wynosi prawie 2,9 mln ludzi. Jeszcze dwadzieścia lat temu było to ponad 3,7 mln, co stanowiło prawie 25 proc. pracujących.

Choć Polskie Inwestycje Rozwojowe zostały zarejestrowane prawie dwa lata temu, to na „liczniku inwestycji bezpośrednich” zamieszczonym na stronie spółki w rubryce „podpisane umowy” widnieje cyfra 2

Wydaje się, że małe są szanse na to, by motorem napędzającym reindustrializację w naszym kraju były Polskie Inwestycje Rozwojowe – czyli należąca do Skarbu Państwa spółka, która miała inwestować w kluczowe projekty energetyczne i infrastrukturalne. Choć spółka została zarejestrowana prawie dwa lata temu, to na „liczniku inwestycji bezpośrednich” zamieszczonym na jej stronie w rubryce „podpisane umowy” widnieje cyfra 2 (słownie: dwa). Chodzi o zagospodarowanie złóż ropy naftowej na Bałtyku (wspólnie z Lotosem) i modernizację akademików Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wartość tych projektów to 2 mld zł.
– W Polsce pojęcie reindustrializacji nie powinno być rozumiane dosłownie, bo udział przemysłu w gospodarce jest wciąż stosunkowo wysoki. Trzeba pytać, jakiego przemysłu chcemy i w jaki sposób chcemy go w Polsce utrzymać oraz co zrobić, by on był konkurencyjny – przekonuje Witold Orłowski, główny doradca ekonomiczny PricewaterhouseCoopers Polska. – Problem polega na tym, że jest on w środku łańcucha wartości dodanej. Jeśli nie chcemy, by zniknął, musi być coraz bardziej zaawansowany technologicznie. Dziś go mamy, ale jeśli się nie będzie zmieniał, może zniknąć – dodaje profesor. Jego zdaniem warto skupić się na dwóch kwestiach. Trzeba zadbać o to, by zagraniczne firmy inwestowały w Polsce w najnowocześniejsze technologie, by lokowały tu produkcję o wysokiej wartości dodanej. To wiąże się m.in. z lepszym otoczeniem biznesu. Drugą kwestią jest to, by powstawało jak najwięcej polskich firm. Bo najczęściej powstają u nas fabryki należące do koncernów światowych.
A w to, że kapitał ma jednak narodowość, znów wszyscy uwierzyli. Nieważne, jak słodkie są deklaracje zagranicznych inwestorów o długofalowym zaangażowaniu w momencie podpisania umowy, to znacznie łatwiej jest im przenieść produkcję za granicę niż podmiotom polskim, które z natury rzeczy są bardziej wrośnięte w społeczność lokalną. Dlatego powinniśmy mocno wspomagać rozwój takich zakładów jak np. producent okien Fakro z Nowego Sącza, stocznia jachtowa Delphia Yachts w Olecku czy zajmujące się produkcją elektroniki dla wojska ożarowskie WB Electronics.
Wróćmy raz jeszcze do pytania, co zrobić, by Polska znów stała przemysłem. Ale nowoczesnym przemysłem. – Mamy strefy ekonomiczne, mamy możliwości przyznawania pomocy publicznej. Możemy uprościć jeszcze system podatkowy i poprawić relacje inwestor–urzędnik – stwierdza Arkadiusz Krężel. To jedna z możliwych odpowiedzi.