Wyobraźmy sobie stare małżeństwo. Ona: przestań się wreszcie wygłupiać i weź to lekarstwo! On: nie ma mowy! To świństwo mnie zabija. A Ty wcale nie jesteś lekarzem! Dwa koty już wykończyłaś swoimi ziółkami. Ona: weź, pókim dobra! Bo nie zrobię obiadu! On: proszę bardzo, to ja będę jadł kanapki.
Tak od kilku tygodni wyglądają negocjacje między nowym greckim rządem a UE. A zwłaszcza Niemcami. Sytuacja jest patowa. Rząd Ciprasa i Warufakisa nie może wziąć gorzkiej pigułki, którą chce im wmusić Bruksela. Bo nie po to dochodzili do władzy, żeby teraz robić to samo, co ich poprzednicy. A na dodatek oni w działanie oszczędnościowej pigułki po prostu nie wierzą. I mają na to wiele dowodów. Najważniejszy z nich to stan greckiej gospodarki, która oszczędza i tnie na ślepo od dobrych czterech lat, a góra długów zamiast maleć, rośnie i rośnie. Dzieje się tak dlatego, że taka gospodarka jak grecka jest strukturalnie nieprzystosowana do funkcjonowania w ramach obszaru wspólnej waluty. Nie ma przemysłu i nie jest zorientowana na eksport. Dominują w niej przedsiębiorstwa małe i średnie oraz duże korporacje międzynarodowe. I jedni, i drudzy z definicji słabo służą bilansowi handlowemu i sytuacji budżetowej. Z deficytem handlowym nie może już jednak walczyć za pomocą polityki monetarnej, bo się jej zrzekła, wstępując do Eurolandu.
Unia mogłaby oczywiście ten kryzys zakończyć i przystać na greckie postulaty. Ale to byłby pierwszy krok w kierunku ustanowienia w Europie unii transferowej. Unia (a zwłaszcza strefa euro) zaczęłaby przypominać Stany Zjednoczone, gdzie bogatsze regiony łożą na biedniejsze i w razie czego nie pozwalają im upaść. Na taki scenariusz nie ma jednak zgody w Berlinie. Gdzie wprawdzie chętnie mówi się o pogłębianiu integracji, ale nie w tak kosztowny dla tamtejszego budżetu sposób.
Co dalej? Amerykański ekonomista Peter Dorman rysuje następujący scenariusz. Obie strony wiedzą, że wyjście Grecji ze strefy euro będzie jak wysadzenie w powietrze budynku znajdującego się w centrum miasta. Jeżeli nastąpi w sposób gwałtowny i nieprzygotowany, ofiar będzie wiele. Skoro jednak bomby nie da się rozbroić (z powodów opisanych powyżej), to jedynym rozwiązaniem pozostaje zdetonowanie jej w sposób zaplanowany. Dorman twierdzi, że to da się zrobić.
Trzeba jednak dokonać kilku założeń, a potem ściśle się ich trzymać. Po pierwsze strony umawiają się, że Grexit nie jest niczyją winą: ani leniwych Greków, ani złych Niemców. To po prostu korekta strefy euro, projektu od początku niedoskonałego, który trzeba ciągle poprawiać. Nie może się ona wiązać z żadnym szykanowaniem (np. zmniejszanie funduszy strukturalnych) Greków w ramach Unii Europejskiej, w której oczywiście pozostaną. Wierzyciele Grecji stracą na tym rozwiązaniu część swoich zobowiązań (to pewne), na dodatek EBC będzie musiał dostarczyć Atenom na czas wychodzenia (co najmniej kilka lat) rezerwy euro. Tak by przywrócona drachma miała jakieś zabezpieczenie. A poza tym przez pewien czas w obiegu muszą pozostać obie waluty. Po stronie greckiej ustępstwem może być pragmatyczna deklaracja przestrzegania paktu stabilności i wzrostu. Z własną polityką pieniężną będzie im o to dużo łatwiej.
Jak widać, koszt takiego rozwiązania jest więc dla reszty Europy spory. Ryzyko też. Zyskiem jest nowe otwarcie i zwycięstwo tych unijnych decydentów (Angela Merkel), którzy z pryncypialnego oporu przeciwko unii transferowej („nie będzie płacenia za długi Greków”) uczynili ważną obietnicę wobec swoich wyborców. Teraz to Berlin i Bruksela muszą zdecydować, czy wolą rozbrajać bombę, czy jednak ją wysadzać w sposób kontrolowany.