Potępianie związków zawodowych i obarczanie ich winą za wszelkie zło w branżach, w których działają, to dziś łatwizna. To prawda: uważam, że ich rola w przedsiębiorstwach kontrolowanych przez Skarb Państwa jest zbyt duża i tak naprawdę związkowcy są potrzebni tam, gdzie prawie ich nie ma, czyli w firmach prywatnych. Nie zamierzam jednak potępiać ich w czambuł.
Także dlatego, że wszyscy powinniśmy pamiętać o tym, jak wiele związkom zawodowym zawdzięczamy. Ba, ciągle jeszcze jestem w stanie ich bronić, tylko że z dnia na dzień brakuje mi argumentów. I odbierają mi je sami działacze.
Przykład? Polska branża transportowa będzie miała ogromne kłopoty z powodu objęcia jej niemieckimi regulacjami o płacy minimalnej. Konieczność stosowania niemieckich stawek (bez możliwości uwzględnienia wydatków z tytułu diet czy ryczałtów), a przede wszystkim bariery administracyjne spowodują wykluczenie z tamtejszego rynku zagranicznych firm transportowych. Wszystko w imię walki z dumpingiem socjalnym. Polscy kierowcy też mają dość dumpingu socjalnego, bo uważają, że sukces polskich firm transportowych został wypracowanych na ich plecach.
Zgoda, niemiecka ustawa o płacy minimalnej jest doskonałym pretekstem do walki o wyższe płace i sprawiedliwy udział w zyskach. Ale jak to robią szefowie transportowych struktur OPZZ, NSZZ „Solidarność” i Forum Związków Zawodowych? Wysyłają list do Andrei Nahles, kierującej resortem pracy i spraw socjalnych w niemieckim rządzie, w którym – uwaga – wyrażają poparcie i zrozumienie dla działań rządu niemieckiego! Więcej, dopingują niemiecki rząd do podtrzymania kursu, krytykując kontrofensywę rządu polskiego. „Z przykrością stwierdzamy zatem, iż to rząd niemiecki w większym stopniu troszczy się o godziwe wynagrodzenie dla polskich pracowników niż rząd polski” – napisali przedstawiciele central związkowych.
Na objęcie ustawą o płacy minimalnej branży transportowej nalegali, a jakże, związkowcy znad Renu. Śmiem wątpić, czy robili to w geście solidarności z polskimi kierowcami, nie mogąc patrzeć, jak ci nie dojadają, by więcej pieniędzy z zagranicznych diet przywieźć do domu. Przypuszczam, że działali w interesie niemieckiego pracownika. A ten jest tym lepiej zabezpieczony, im mniejszą konkurencję robią mu tańsi koledzy z nowej Unii. W Niemczech brakuje tysięcy kierowców, więc rząd niemiecki chętnie się zatroszczy o najlepszych z naszych szoferów, dając im 8,5 euro za godzinę. Zwłaszcza że za jednym zamachem pozbędzie się konkurencji polskich firm.
Tylko czy to problem związkowców?