Płatki owsiane na wodzie. Na śniadanie z cukrem, na obiad z solą, a na kolację wytrawne. To pomysł jednego z forów, na którym toczyła się dyskusja o tym, jak przeżyć za 1350 zł miesięcznie. Jak widać – można, pod warunkiem że się jest koniem. W przypadku ludzi jest to raczej wegetacja.
Od 1 stycznia obowiązuje nowa stawka płacy minimalnej – 1750 zł brutto, co na rękę daje taką właśnie kwotę. Przyzwyczailiśmy się – także w tej gazecie – narzekać raczej na wysokie koszty pracy w Polsce, jednak dziś jest już jasne, że tak elastycznego rynku pracy (jakie ładne sformułowanie, równie trafne jak to mówiące o wygaszaniu kopalń) nie ma nawet w Chinach. Doszliśmy do ściany. Przepaść pomiędzy dobrze zarabiającymi a tymi najgorzej uposażonymi pracownikami (bo nie wspominam tu o właścicielach) jest chyba głębsza niż Rów Mariański. Porównajmy sobie takiego prezesa bankrutującej spółki węglowej, który zarabia 80 tys. miesięcznie, z kasjerką zarabiającą minimalną. Zaraz jakaś mądrala zacznie bredzić o odpowiedzialności i takich sprawach. Otóż właśnie, kasjerce musi zgadzać się na koniec dniówki kasa, a tamtemu niekoniecznie.
O, słyszę już następnego, który krzyczy coś o populizmie i socjalizmie, przeciwstawiając je niewidzialnej ręce rynku. Tak, tak, pewnie, dlatego Niemcy podniosły płacę minimalną do 8,5 euro za godzinę. I dlatego 21 stanów USA w tym roku robi to samo. A miasto Seattle już w zeszłym podniosło najniższą godzinówkę do 15 dolarów (55,5 zł). Kto bogatemu zabroni? Ostatnie dane: 5 proc. najbogatszych dysponuje 80 proc. majątku na ziemi. Ale niektórzy rozumieją, że pracownik zbyt nisko opłacany padnie. I sami podwyższają to minimum. Na przykład do 2 tys. zł brutto, jak w Tesco. Inaczej na kasy musieliby przyjąć konia.