Minister rolnictwa Marek Sawicki oraz jego zastępca z PO Kazimierz Plocke podrzucają premier Ewie Kopacz pięknie opakowane kukułcze jajo, które może nieźle wkurzyć konsumentów, czyli także wyborców Platformy. Mimo że przed wgryzieniem się w szczegóły sam pomysł wydaje się bardzo sensowny. Chodzi o powołanie Funduszu Stabilizacji Dochodów Rolniczych, z którego w sytuacjach awaryjnych rolnicy, mocno uderzeni po kieszeni, mogliby dostawać finansowe rekompensaty. Pani premier wpisała go nawet w swoje exposé, obiecując, że fundusz zostanie powołany do końca tego roku. Na razie jesteśmy „za”.
Rozumiemy przecież, że ten rok dla najlepszych polskich producentów rolnych jest rokiem fatalnym. Najlepsze gospodarstwa towarowe w kraju zostały boleśnie uderzone po kieszeni. Najpierw przez afrykański pomór świń, a potem przez rosyjskie embargo na prawie całą naszą żywność. Pomysł powołania funduszu, z którego byłyby wypłacane finansowe rekompensaty dla rolników, wydaje się więc jak najbardziej słuszny. Z exposé dowiedzieliśmy się jednak niewiele. Tyle tylko, że na ten fundusz przeznaczone będzie 0,2 proc. wartości sprzedanych produktów. To także nie budzi emocji. Wręcz odwrotnie, dobrze, że funduszu nie będzie wspierać finansowo budżet, powinni to robić sami zainteresowani. Ma być przecież (tak się na pozór wydaje) czymś w rodzaju dodatkowej polisy.
Okazuje się jednak, że nie. Lektura gotowego już projektu stosownej ustawy o Funduszu Wzajemnej Pomocy w Stabilizacji Dochodów Rolniczych budzi spore zdziwienie. Wynika z niego bowiem niezbicie, że to my, konsumenci, mamy się składać na ten fundusz. Mimo że wydawałoby się, że w dobrych dla rolnictwa latach, takich jak ostatnie dziesięć, świetnie zarabiające gospodarstwa powinny coś odkładać na lata chudsze, na przykład w takim funduszu. Dodajmy, że gospodarstwa te ciągle nie płacą podatku dochodowego, a emerytury w ponad 90 proc. także mają finansowane przez nas, podatników. I że ich dochody porównywalne są z tym, które osiągają farmerzy unijni. To finansowa elita naszego rolnictwa. Więc od sytuacji, gdy ich roczne dochody spadną o więcej niż 30 proc., mogliby się ubezpieczyć sami. Stworzyć fundusz, z którego otrzymają rekompensatę.
Wydawałoby się nawet, że taki fundusz mógłby być pierwszym krokiem w stronę liczenia, a potem opodatkowania dochodów najbogatszych przedsiębiorstw rolnych. Żeby bowiem udowodnić poniesione straty, trzeba prowadzić rachunkowość i przedstawić papiery o dochodach z co najmniej trzech lat. Ale nic z tego. Fundusz ma być jeszcze jednym sposobem transferu pieniędzy od podatników do kieszeni bogatych rolników. A także działów specjalnych, czyli np. hodowców pieczarek, szynszyli, norek czy psów rasowych!
To nie producenci rolni mają płacić składkę w wysokości 0,2 proc. wartości sprzedanych przez siebie produktów, ale ich nabywcy. Firmy skupowe, ubojnie, przemysł przetwórczy, a nawet importerzy żywności! Oczywiste jest, że dodatkowe obciążenie natychmiast wrzucą w koszty, co odbije się na cenach żywności. Ciekawe, czy pani premier, wygłaszając exposé, miała tego świadomość.
PSL nie byłoby sobą, gdyby przy okazji nie zadbało o interes własnych działaczy. Otóż wspomnianym funduszem zawiadywać ma Agencja Rynku Rolnego, kontrolowana przez Ministerstwo Rolnictwa, a więc przez ludowców. Na własne koszty funkcjonowania ARR pobierze aż 2 proc. zebranych w funduszu stabilizacji sum. Warto przypomnieć, że Narodowy Fundusz Zdrowia, który kontraktuje świadczenia dla publicznej służby zdrowia i któremu tak często zarzuca się marnotrawstwo, bierze za to mniej, bo tylko 1,8 proc. składki.
Gotowy projekt w najbliższych dniach ma zaakceptować rząd. Dobrze byłoby, żeby – zanim przyklaśnie dobremu na pozór pomysłowi – wczytał się w to, o co w nim naprawdę chodzi.
Projekt w najbliższych dniach ma zaakceptować rząd. Dobrze byłoby, żeby – zanim przyklaśnie dobremu na pozór pomysłowi – wczytał się w to, o co w nim naprawdę chodzi