Po zaskakująco niskiej inflacji w maju ekonomiści nie mają wątpliwości: tego lata po raz pierwszy w historii III RP zaliczymy spadek rocznego wskaźnika cen poniżej zera
GUS policzył, że w maju ceny były o 0,2 proc. wyższe niż rok wcześniej. Eksperci spodziewali się raczej, że inflacja sięgnie 0,5 proc.
Inflacja jest zbyt niska, jeśli wziąć pod uwagę, jak daleko jej dziś do celu inflacyjnego NBP (2,5 proc.). Od lutego 2013 roku utrzymuje się poniżej dolnej granicy odchyleń od tego celu (czyli jest mniejsza niż 1,5 proc.). Utrzymywanie się zbyt niskich cen nie jest dobre dla gospodarki: np. może hamować wzrost przychodów firm, zniechęcając je do inwestowania.
Maj był kolejnym miesiącem z inflacyjną niespodzianką (wskaźnik obniżył się już w kwietniu), tym razem zawdzięczamy ją niespotykanemu o tej porze roku spadkowi cen żywności. Zwłaszcza warzyw, które potaniały o prawie 7 proc., co eksperci wiążą z dobrą pogodą przyspieszającą i zwiększającą zbiory.
Ale nie tylko żywność była tańsza. Duży spadek cen notują sprzedawcy ubrań i butów (5,6 proc. w skali roku). Wyraźnie potaniała edukacja, bo o 6,3 proc. (to efekt wprowadzonej we wrześniu ubiegłego roku obligatoryjnej niższej stawki za pobyt w przedszkolach). Spadły też ceny w łączności (o 1,1 proc.).
– To, że inflacja jest niska, to również efekt tańszej energii. Wygląda na to, że niewiele się tu zmieni, bo Urząd Regulacji Energetyki nie widzi miejsca na podwyżki opłat mimo tego, co się dzieje na rynkach hurtowych – mówi Grzegorz Maliszewski, główny ekonomista Banku Millennium. Brak podwyżek w ubiegłym tygodniu sugerował prezes URE Maciej Bando.
Majowy odczyt to jeden z najniższych poziomów inflacji po 1989 r. Eksperci obstawiają, że po raz pierwszy w historii III RP w lecie, gdy ceny żywności tradycyjnie są najniższe w roku, zaliczymy spadek rocznej inflacji poniżej zera. To tym bardziej prawdopodobne, że niższe będą ceny wywozu śmieci (wzrosły one skokowo latem 2013 r. po wprowadzeniu podatków śmieciowych przez samorządy; gminy w kolejnych miesiącach obniżały jego stawki).
Analitycy uspokajają: to nie powinno być długotrwałe zjawisko. Potrwa góra miesiąc, dwa. Niektórzy – jak analitycy Credit Agricole – sądzą, że „inflacja mniej niż zero” utrzyma się do października, a potem zacznie lekko rosnąć, do około 0,3 proc. To jednak nadal grubo poniżej celu NBP (2,5 proc.).
Niska inflacja to nie tylko polski problem. Boryka się z nim większość krajów Unii Europejskiej. Różnica między Polską a innymi krajami unijnymi polega na tym, że my mamy wzrost gospodarczy, w tym odbicie w inwestycjach. A w Europie Zachodniej coraz niższe ceny idą w parze z gospodarką na granicy stagnacji. Strefie euro w oczy zagląda klasyczna deflacja, czyli długotrwały spadek cen wynikający z niskiego popytu.
Grzegorz Maliszewski zwraca uwagę, że to właśnie widmo deflacji skłoniło Europejski Bank Centralny do obniżenia stóp i wprowadzenia ujemnej stopy depozytowej. EBC zapowiedział też pożyczki dla banków komercyjnych na rozbujanie akcji kredytowej. Wszystko po to, żeby pobudzić popyt i przełamać deflacyjno-recesyjny impas.
– Niska inflacja w strefie euro to głównie skutek niskiego popytu. U nas jest spowodowana raczej czynnikami podażowymi. To kolejna różnica – mówi Maliszewski.
Ekonomiści są podzieleni w ocenach, jak na to, co się dzieje dziś z polskimi cenami, zareaguje Rada Polityki Pieniężnej. Grzegorz Maliszewski uważa, że jeśli RPP będzie działać (czyli obniżać stopy procentowe), to z innych powodów, np. ze względu na hamowanie wzrostu gospodarczego.
– Inflacja już od dłuższego czasu utrzymuje się poniżej celu banku centralnego, czyli poniżej 2,5 proc. Pewnie w końcu odbije, ale do niskich poziomów. Bank centralny stoi przed odpowiedzią na pytanie, jak długo można to tolerować – mówi Jakub Borowski z Credit Agricole. Dodaje, że niska inflacja bieżąca powoduje, że konsumenci przestają się obawiać nadmiernego wzrostu cen. A przy ciągle wysokim bezrobociu może to oznaczać mniejszą presję na wzrost płac.
– Jest ryzyko wystąpienia efektu drugiej rundy, tyle tylko że w postaci, do której my nie jesteśmy przyzwyczajeni. Zwykle z powodu prognoz wysokiego wzrostu cen pojawiają się żądania podwyżek płac, a gdy do nich dochodzi, rośnie popyt, przez co rzeczywiście dochodzi do wzrostu cen. Tym razem może być odwrotnie: brak wzrostu płac może przekładać się na utrzymanie niskich cen albo ich spadek – ocenia Borowski.
Na razie płace w przedsiębiorstwach rosną: w kwietniu o 3,8 proc. w porównaniu do stanu sprzed roku.
Deflacja to czarny sen bankierów centralnych, bo bardzo trudno ją zwalczyć zwykłymi instrumentami polityki pieniężnej. Teoretycznie powinny pomagać obniżki stóp: to zniechęca do oszczędzania i wespół z tanim kredytem powinno być paliwem dla zwiększania wydatków, które z kolei powinny rozruszać gospodarkę. Ale nie zawsze ten schemat działa. Grzegorz Ogonek, ekonomista banku ING, przywołuje przykład Japonii, która od wielu lat zmaga się ze skutkami spadających cen. Obniżki stóp procentowych, które miały skłonić do zaciągania kredytów, niewiele dały. Banki niechętnie udzielały nowych pożyczek, bo ich portfele kredytowe nie były najlepszej jakości.
– Obniżka stóp może się też okazać nieskuteczna ze względu na pułapkę płynności. Nieważne, ile jest w gospodarce pieniądza i jak łatwo dostępny jest kredyt, skoro i tak nikt nie chce go brać ze względu na niepewną sytuację – mówi Ogonek.
Druga metoda: drukowanie pieniądza. Bank Japonii w ubiegłym roku ogłosił, że zamierza podwoić swoją bazę monetarną – głównie po to, żeby osłabić jena i wywołać wzrost cen. Prewencyjnie po tę metodę sięgnął też amerykański Fed, fundując światu trzy etapy tzw. luzowania ilościowego.
Deflację można też zwalczać, rozluźniając politykę budżetową: np. zwiększając wydatki na publiczne inwestycje, co byłoby źródłem dodatkowego popytu. Jakub Borowski zwraca jednak uwagę, że ten kij ma dwa końce: konsumenci, spodziewając się, że w przyszłości skończy się to podwyżką podatków, mogliby wybrać oszczędzanie, a nie wydawanie.
– Poza tym zastosowanie tej metody w przypadku polskiej gospodarki mogłoby być trudne ze względu na różne ograniczenia, jak np. limit zadłużenia w konstytucji czy procedura nadmiernego deficytu nałożona na nas przez Komisję Europejską – dodaje Grzegorz Ogonek.
Co by się sprawdziło w przypadku Polski? W znacznej części niską inflację importujemy – tzn. wynika ona ze spadku cen towarów sprowadzanych z zagranicy, np. surowców.
– Skoro tak, to linią naszej obrony może być kurs złotego. Bank centralny powinien pilnować, by się on nadmiernie nie umacniał – mówi Grzegorz Ogonek. Dziś kurs złotego jest najmocniejszy od początku maja ubiegłego roku.