W Polsce nie ma miejsca na obniżanie podatków – powiedział niedawno premier Donald Tusk. Niektórzy dostrzegli w tym polityczne kunktatorstwo byłego liberała, niektórzy realizm. Mnie bliżej do tych drugich. Dochody podatkowe w Polsce są niskie i przy obecnej efektywności wydatków publicznych nie pozwalają na realizowanie usług publicznych na zadowalającym poziomie. Dlatego najważniejszym wyzwaniem w tym momencie jest zwiększenie efektywności wydatków, aby jak najlepiej wykorzystać te środki, które państwo już posiada.
Do wniosku, że na obniżanie podatków nie ma w Polsce miejsca, prowadzi bardzo prosta arytmetyka. Polska ma strukturalny deficyt w finansach publicznych (strukturalny, czyli po odjęciu efektów spowolnienia gospodarki) na poziomie 4 proc. PKB. W dłuższym okresie nie powinniśmy mieć deficytu wyższego niż 1 proc. Musimy zatem znaleźć 3 proc. PKB oszczędności, czyli ok. 50 mld zł w cenach z 2013 r. Część oszczędności ma pochodzić z obniżenia kosztów funkcjonowania administracji, które licząc płace i wszystkie inne wydatki, wynoszą ok. 15 proc. PKB. W najbardziej optymistycznym scenariuszu oszczędności z tego źródła nie przekroczą 1,5 proc. PKB. Część oszczędności będzie pochodziła z reform emerytalnych przeprowadzonych w ostatnich latach – likwidacji niektórych przywilejów, podniesienia wieku emerytalnego oraz zmian w OFE. Nie pomylę się drastycznie, jeżeli oszacuję efekt tych zmian na ok. 1,5 proc. PKB. Załóżmy optymistycznie, że rząd poprawia jeszcze ściągalność podatków o 0,5 proc. PKB oraz przeprowadza jakieś dodatkowe reformy wydatkowe na kwotę kolejnego 0,5 proc. PKB. Suma tych wszystkich oszczędności, w których już zawarłem kilka optymistycznych założeń, to 4 proc. PKB. A od tego musimy odjąć koszty, jakie w nadchodzących latach pojawią się w związku z wykorzystywaniem funduszy europejskich. Summa summarum, licząc zmiany po stronie wydatkowej, jakie mogą się pojawić w nadchodzących latach, szanse na skumulowane cięcia większe niż 3 proc. PKB nie wydają mi się duże. Zatem miejsca na obniżenie dochodów sektora finansów publicznych nie ma żadnego.
A jednocześnie trzeba zauważyć, że wydatki publiczne w Polsce niedługo zbliżą się do najniższych poziomów w Europie. Jeżeli powyższe cięcia wydatków publicznych rzeczywiście się zmaterializują, to w ciągu trzech-czterech lat wydatki, nie licząc inwestycji i odsetek od długu, spadną do poziomu 32 proc. PKB. To aż o jedną czwartą mniej niż obecna średnia dla Unii Europejskiej i wyraźnie mniej niż w Czechach czy na Węgrzech. Pod względem stosunku wydatków bieżących do PKB będziemy niedługo plasowali się na piątym lub szóstym miejscu od końca w UE. Naprawdę w takich warunkach bardzo ciężko jest zrozumieć argumentację tych, którzy uważają, że mamy w Polsce rozrośnięte państwo. Nawet jeżeli są obszary, gdzie środki publiczne kierowane są bezsensownie, jak niektóre przywileje emerytalne, to jest też wiele obszarów, gdzie środków publicznych jest za mało – na przykład wydatki publiczne na służbę zdrowia oraz badania mamy prawie najniższe wśród krajów OECD, wciąż też zbyt słabo wspieramy rodziny wielodzietne.
Naturalnie nie oznacza to, że powinniśmy podnosić podatki (choć powinniśmy zwiększyć progresję podatku dochodowego). Ale widać, że najważniejszym wyzwaniem polskiego państwa w tym momencie jest zwiększenie efektywności wydatków. Przy obecnej efektywności polskie państwo nie jest w stanie zaspokajać potrzeb obywateli na minimalnym satysfakcjonującym poziomie, czego najbardziej jaskrawym przejawem są gigantyczne problemy służby zdrowia.
Od początku swojej kadencji minister finansów Mateusz Szczurek podkreślał, że zwiększenie jakości wydatków publicznych będzie jednym z jego kluczowych zadań. Ostatnio zatrudnił w tym celu nowego wiceministra Artura Radziwiłła, związanego z fundacją CASE. Wyzwanie polega na tym, by ambitni technokraci, jakimi są Szczurek z Radziwiłłem, znaleźli bardzo silne polityczne wsparcie w centrum decyzyjnym rządu. Zwiększenie efektywności wydatków wymaga bowiem starcia z przeróżnymi wpływowymi grupami interesu.
Odwołajmy się znów do przykładu służby zdrowia, bo to temat najbardziej chyba wrażliwy i ważki dla jakości życia. Jeżeli nie stać nas na zwiększenie wydatków publicznych w tym obszarze, to musimy zwiększyć strumień pieniądza prywatnego płynący do służby zdrowia – poprzez wprowadzenie współpłacenia i/lub poprzez wprowadzenie dobrowolnych ubezpieczeń. To z trudem przyjęliby wyborcy. Z drugiej jednak strony przy niskiej liczbie lekarzy większy strumień pieniądza doprowadzi jedynie do wzrostu cen usług prywatnych, jeżeli nie zwiększy się efektywność systemu. To częściowo można uczynić poprzez relatywnie nietrudne politycznie zmiany, jak na przykład wprowadzenie jednolitego systemu informacji dotyczących miejsc w kolejkach do specjalistów. Ale część zmian to polityczne pole minowe, np. w obszarze poprawy wyceny usług czy skuteczniejszego podporządkowania pracy małych prywatnych placówek koordynatorom. Każda z tych zmian natrafia na silny opór jakiegoś lobby lekarskiego.
Szczurek i Radziwiłł to doskonali specjaliści od ekonomii, którzy mogą pomóc zidentyfikować obszary, gdzie można najbardziej zwiększyć efektywność wydatków. Ale do podjęcia ostatecznych decyzji potrzeba politycznej bazuki, którą może odpalić tylko jedna osoba w tym kraju – ta, która mówiła, że nie ma miejsca na obniżki podatków.