Ponoć Chuck Norris potrafi zgrać cały internet na dyskietkę. Jeszcze trochę, a dościgniemy mistrza, bo internet można już zmieścić w kieszeni. Tak przynajmniej obiecuje producent przenośnego routera TP-LINK M5350. Sprawdziliśmy, co jest wart.

Dostęp do bezprzewodowego internetu może być na wagę złota. Zwłaszcza, jeśli mamy smartfona bez wykupionego dostępu do danych pakietowych z sieci komórkowych lub kierując się cnotą oszczędności, sprawiliśmy sobie tablet z możliwością korzystania z internetu wyłącznie przez Wi-Fi. A teraz stoimy na środku ulicy, próbując desperacko złapać jakąś publiczną darmową "bezprzewodówkę". Na szczęście są urządzenia, które pozwalają nam samym zamienić się w punkt Hot-Spot. Jednym z nich jest router bezprzewodowy TP-LINK M5350.

Zacznijmy od ergonomii. Router kryje się w obłym małym pudełeczku z czarnego chropowatego plastiku. Znakomicie leży w dłoni, co więcej – palce nie zostawiają na jego obudowie śladów. A ponieważ dobrze leży w dłoni, równie dobrze dopasowuje się do kieszeni. Niewiele waży, bo zaledwie 92,5 grama. Czyli mniej więcej tyle, ile ważyły telefony komórkowe, zanim wygryzły je przyciężkawe smartfony. Router wyposażony jest w czytelny wyświetlacz OLED, mały, ale wystarczający. Pokazuje stan sygnału, poziom naładowania baterii, typ sieci, z jakiej korzysta.

Właśnie, bateria. Wystarcza na 6 godzin pracy bez ładowania, co wystarcza na przejechanie samochodem przez pół Polski, wliczając nawet korki na objazdach i remontach dróg. Potwierdzamy, sprawdziliśmy, router dał radę. Jeśli po upływie tego czasu nie dotarliśmy do celu podróży, a znudzeni pasażerowie domagają się dostępu do internetu, wystarczy podpiąć rozładowujące się urządzenie do gniazdka zapalniczki samochodowej lub laptopa. Siecią można obdzielić wszystkie osoby z naszego auta lub z przedziału w pociągu, ponieważ router obsługuje 10 urządzeń jednocześnie. Dobrze sprawdza się również jako klasyczny domowy Hot-Spot. Trzeba tylko zadbać o umieszczenie go w centralnym punkcie mieszkania. Radzi sobie w promieniu kilkunastu metrów bez wyraźnego spadku w jakości sygnału. Dopiero przy mniej więcej 20 metrach i więcej zaczynają się kłopoty z zasięgiem. Większość Polaków nie rezyduje jednak ani w tak rozległych apartamentach, ani w pałacach, więc do pokrycia sygnałem przeciętnego polskiego mieszkania router M5350 wystarczy. A właśnie, ani betonowe gomułkowsko-gierkowskie, ani ceglane współczesne ściany nie stanowiły dla niego problemu. Sprawdziliśmy. Zdał ten test.

Ogromnym plusem routera M5350 jest to, że pozwala na zabranie internetu do urządzeń przenośnych tam, gdzie akurat mamy ochotę. Co ciekawe, jeśli wyposażymy go w kartę pamięci microSD (maks. 32MB), to posłuży nam również jako przenośmy magazyn danych. Jest też minus, a raczej minusy. Po pierwsze, brak możliwości korzystania z sygnału LTE. Router pracuje w standardach HSPA+/HSUPA/HSDPA/UMTS. Na szczęście oferuje przyzwoity poziom transmisji. Według danych producenta pobiera 21,6 Mb/s danych, a wysyła 5,76 Mb/s. W praktyce, jak wiemy z praktyki, dane te będą nieco odbiegać od teorii, ale w wystarczy chyba dodać, że w czasie kilkusetkilometrowej podróży polskimi drogami na wschód, a potem na zachód nie zwalniał transmisji danych na tyle, by było to wyraźnie zauważalne w trakcie normalnego użytkowania tabletu i laptopa. Jest jednak drugi minus. Cena. Średnio 300 złotych, w zależności od sklepu trochę mniej lub trochę więcej. Można się zastanawiać, czy warto wydać aż tyle na router, do którego trzeba będzie jeszcze dokupić kartę SIM z internetowym abonamentem, zamiast po prostu zapłacić za transmisję danych do smartfona, a potem w razie konieczności udostępniać internet z komórki. Owszem, można i tak. Tak jak można jeździć do pracy wozem drabiniastym zaprzężonym w woły. Tylko po co, skoro już wynaleziono wygodniejsze i szybsze środki transportu.

Tekst powstał z wykorzystaniem hotspotu TP-LINK M5350.