Nie uważam, że jakiekolwiek wydatki publiczne są szkodliwe i niepotrzebne. Że im jest ich mniej, tym lepiej – mówi minister finansów Mateusz Szczurek.

Co pana tu sprowadza, panie doktorze? (Mateusz Szczurek jest doktorem ekonomii – red.)

Co mnie tu sprowadza? A co zwykle sprowadza doktora w różne miejsca? (śmiech)

Trzeba leczyć pacjenta?

Zaproszenie premiera to bezpośredni powód, dla którego jestem właśnie w tym miejscu.

Ale dlaczego pan się zgodził?

Bo to niespodziewana okazja do zweryfikowania tego wszystkiego, co obserwowałem i komentowałem przez ostatnie 15 lat jako ekonomista i analityk pracujący w sektorze bankowym. Teraz mam okazję zobaczyć, jak się naprawdę robi politykę gospodarczą państwa.

Czy już pan pożałował? Opuścił pan przecież ciepłą posadę głównego ekonomisty banku ING na region Europy Środkowo-Wschodniej. Na rzecz zadania dużo mniej wdzięcznego i dużo bardziej narażonego na krytykę.

Jasne, że praca w sektorze prywatnym była finansowo bardziej satysfakcjonująca. A zatrudnienie dużo pewniejsze. Ale z drugiej strony, przeprowadzając się do tego gabinetu, uzyskałem fascynujący wgląd w to, jak funkcjonuje polska gospodarka. Teraz widzę, dlaczego pewne decyzje są podejmowane albo co za nimi stoi. Tego wszystkiego jako analityk nie wiedziałem. Mogłem się tylko domyślać.

Czyli przeskok z dużego banku komercyjnego do Ministerstwa Finansów był dużym szokiem poznawczym?

Jednym z moich pierwszych dużych zaskoczeń było to, ile rzeczy i różnorodnych aspektów danej sprawy jest branych pod uwagę i omawianych przez rząd w procesie podejmowania decyzji. Z jak wieloma problemami trzeba sobie na bieżąco radzić. I jak się je rozwiązuje. Drugie zaskoczenie to aparat analityczny, jakim dysponują polskie władze. Myślę tu głównie o Ministerstwie Finansów i Narodowym Banku Polskim. Nie jest już tak, jak jeszcze w latach 90., kiedy analitycy bankowi mogli być dla urzędników równorzędnymi partnerami, jeśli chodzi o robienie szacunków i modeli. Dziś nasze państwo wyprzedziło na tym polu sektor prywatny. Moich kolegów ekonomistów zatrudnionych w bankach jest po prostu znacznie mniej i nie mają dostępu do bardzo wielu kluczowych informacji.

Czyli znęciły pana realna władza i bycie w samym sercu polskiej gospodarki. A może po prostu od zawsze marzył pan o byciu wpływowym politykiem? Nie ma się czego wstydzić. Wielu idzie do polityki właśnie z tego powodu.

O nie. Do marzenia o byciu politykiem jest mi jeszcze daleko. Ci, którzy z bliska obserwują moje dotychczasowe działania w roli ministra, wiedzą doskonale, że nie sprawia mi wielkiej przyjemności na przykład wizyta w Sejmie. To na pewno nie jest ta część nowej pracy, którą lubię najbardziej.

Nudzi to pana? A może przeraża?

O ile dyskusja wewnątrz ministerstwa czy podczas obrad rządu jest zazwyczaj merytoryczna, o tyle debata na sali plenarnej parlamentu przy włączonych kamerach to zupełnie inna sytuacja. Odpowiada się ciągle na te same pytania i szybko można odnieść wrażenie, że zadający je nie liczą na rzeczową wymianę argumentów, tylko chcą pokazać, jak to przycisnęli ministra. Mam wrażenie, że nie chodzi tu o przekonywanie kogokolwiek do czegokolwiek.

Czyli politykiem pan jeszcze nie jest?

Nie. Choć funkcjonuję w otoczeniu politycznym. I wpływa ono na to, co robię. Bo jest oczywiste, że nie mogę przeforsować wszystkiego, co sobie wymyślę. Już choćby to, że zbliżamy się do kolejnych wyborów, sprawia, że do końca kadencji będziemy raczej usprawniać rzeczy już istniejące. Na przykład administrację podatkową. A nie otwierać nowe pola.

Gdy otrzymywał pan propozycję objęcia urzędu, postawił pan premierowi jakiś warunek?

Nie było żadnego.

Nie zabezpieczył się pan w żaden sposób przed tym, by nie zostać zderzakiem?

Mam wolną wolę. Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. Minister finansów nie może działać bez poparcia premiera. Jak inaczej mógłby pilnować budżetu wobec żądań pozostałych ministrów i potrzeb, jakie przedstawiają posłowie. A jednocześnie jestem potrzebny w rządzie jako ten zły, nadzorca. Dlatego nie uznałem za słuszne stawiać warunków.

Czy jednak to nie problem, że nie jest pan politykiem. Ministrowie finansów często byli wicepremierami i mieli silne zaplecze polityczne.

Tak długo, jak mam poparcie premiera, to nie jest problem. To przecież najważniejszy rodzaj politycznego zaplecza. A przez moją nieobecność w polityce nie mam zobowiązań. Dzięki temu gdy słyszę, że na coś są potrzebne dodatkowe pieniądze, łatwiej mi odmówić.

W Polsce po roku 1989 utarło się, że minister finansów wchodzi do rządu z pozycji technokraty. To znaczy z uniwersytetu albo z bankowości. Tak było i z Leszkiem Balcerowiczem, i z Markiem Belką, i z Jackiem Rostowskim. Każdy z nich zarzekał się na początku, że politykiem nie ma zamiaru zostać. Ale później i tak nim zostawał. Czy z panem będzie podobnie? Naciskają już na pana w tej sprawie w Platformie?

Nie, nie chciałbym zostać politykiem. Założyłem się nawet z ministrem finansów Szwecji, że do Sejmu następnej kadencji startował nie będę.

O co się założyliście?

O butelkę wina.

Porozmawiajmy o pana poglądach na gospodarkę. Kim pan jest? Do jakiej szkoły ekonomicznej panu najbliżej? Tylko proszę nie mówić – jak wielu pana poprzedników – że nie lubi pan ekonomicznych etykietek. W demokracji takie etykietki są potrzebne, bo ludzie muszą wiedzieć, dokąd decydenci ich prowadzą.

Wcale się nie dziwię temu, że moi poprzednicy mieli problem z odpowiadaniem na takie pytanie. Ja sam go nie lubię i staram się unikać wpadania w pułapkę jakiejś ideologii. Bo to często skutkuje ślepotą na niedoskonałości modelu. Dam przykład. W dyskusji o OFE albo o podręcznikach szkolnych często pojawia się argument, że sektor prywatny jest lepszy i efektywniejszy od publicznego. A to nie zawsze musi być prawda. Bo jak włożymy do tego modelu niesymetryczność informacji czy patologie na styku sektora publicznego i prywatnego, sprawa nam się komplikuje. I wtedy się okazuje, że więcej wolnego rynku daje bardzo złe, nieefektywne i społecznie szkodliwe wyniki.

Brzmi pan trochę inaczej niż większość dotychczasowych ministrów finansów, dla których wolny rynek był świętością. Przynajmniej w deklaracjach.

Nie uważam, że jakiekolwiek wydatki publiczne są szkodliwe i niepotrzebne. I że im jest ich mniej, tym lepiej. Są miejsca, w których państwa nikt nie zastąpi. Na przykład służba zdrowia. Ona moim zdaniem nigdy nie będzie funkcjonowała właściwie na zasadach wolnorynkowych. Z tej prostej przyczyny – że pacjent zawsze będzie tutaj stroną zdecydowanie słabszą, która ma dostęp do niepomiernie mniejszej puli informacji, do tego nie płaci osobiście, ale przez ubezpieczyciela. I to się nie zmieni nawet wtedy, gdy nazwiemy go klientem i powiemy mu, że może swobodnie wybierać z oferty wielu dostawców usług medycznych. A jednocześnie są takie okresy i stany koniunktury, że łatwiej o sprzyjające wydatki publiczne. Więc to, czy polskie państwo wydaje mniej, czy więcej, zależy od tego, co się dzieje w sektorze prywatnym. Na to wszystko trzeba oczywiście nałożyć ograniczenia zewnętrzne. Polska jest w Unii Europejskiej i mamy procedurę nadmiernego deficytu. I to też należy brać pod uwagę.

Mateusz Szczurek – keynesista?

Na pewno bliżej mi do Keynesa niż do ekonomicznych liberałów w stylu von Hayeka. Zwłaszcza w takim otoczeniu, w jakim Polska znajduje się dzisiaj. Z inflacją, która jest za niska i której NBP nie bardzo potrafi doprowadzić – od dołu – do celu inflacyjnego.

To też nowość. Bo minister Rostowski w wywiadzie dla DGP okazał się „keynesistą mimo woli”. Powiedział, że Keynes ma rację średnio raz na 70 lat i akurat jego kadencja przypadła na okres, gdy takie narzędzia jak pobudzanie gospodarki poprzez luźną politykę fiskalną są jak najbardziej na czasie.

Polityka gospodarcza tego rządu po 2009 r. akurat mi się dosyć podobała. To był trudny okres. A jednak rządowi udało się wylawirować i prowadzić dobrą politykę fiskalną w bardzo trudnym otoczeniu międzynarodowym. Jestem oczywiście świadom tych zarzutów, że można było mniej luzować politykę fiskalną i nie doprowadzać do deficytu na poziomie 7,9 proc. PKB w 2010 r. Bo przecież nie było recesji. Ale przekonuje mnie argumentacja, że nie było recesji właśnie dlatego, że w odpowiednim momencie poluzowano politykę fiskalną i nie pozwolono gospodarce się zatrzymać.

A jakie konkretne ekonomiczne cele stawia przed sobą minister Szczurek? Po tym, co pan powiedział wcześniej, można by się spodziewać, że będzie pan zwiększał wydatki państwowe.

Zdecydowanie nie, z dwóch powodów. Po pierwsze, Polska jest mocno ograniczona kontekstem międzynarodowym. O ile w czasie najgłębszego kryzysu w latach 2009–2010 Komisja Europejska trochę bardziej przymykała oko na wzrost deficytu, teraz nacisk się zwiększył. Po drugie, koniunktura gospodarcza i popyt prywatny w perspektywie dwóch lat poprawią się na tyle, że zalecone nam przez Brukselę oszczędzanie nie zaszkodzi, ale pomoże. Więc w najbliższych dwóch latach na pewno będziemy mieli deficyt niższy niż obecnie. I to znacząco niższy. W tym kontekście zupełnie chybione jest mówienie, że zmiany w OFE stworzą fiskalny luz i że te pieniądze będą przed wyborami wydane na walkę o głosy. To po prostu nie będzie możliwe. Również z powodu wiszącej nad naszym krajem procedury nadmiernego deficytu.

A kiedy Komisja Europejska zdejmie z nas tę procedurę?

W 2015 r.

Tu brzmi pan bardzo podobnie do swojego poprzednika. A czy jest jakaś dziedzina polityki ekonomicznej, którą zamierza pan prowadzić zupełnie inaczej, niż robiono do tej pory?

Jeszcze jako analityk doskonale zdawałem sobie sprawę, że gdy chodzi o politykę ekonomiczną rządu, nic nie jest tak proste, jak się wydaje. Weźmy na przykład podatki. Mam świadomość, że istnieje wiele przepisów, które z zewnątrz wyglądają na głupie i niepotrzebne. Są one jednak dyktowane doświadczeniem, które podpowiada, że poluzowanie czy odkręcenie jednej śrubki spowoduje odnajdywanie coraz to nowych szczelin w całym systemie.

A pan obniży nam jakieś podatki?

To przecież skryte marzenie każdego ministra finansów! Moim zmartwieniem w tej chwili na pewno nie jest to, jak zwiększyć, ale jak zmniejszyć deficyt budżetowy.

Może niektóre trzeba by podwyższyć. Na przykład dla najlepiej zarabiających?

O reformach podatkowych na pewno Polacy zostaną z odpowiednim wyprzedzeniem poinformowani.

Pytamy, bo chcemy się dowiedzieć, czy minister finansów ma pomysł na podatki.

Bliski jest mi taki pogląd: jeżeli chcemy różnicować obciążenia podatkowe – czy to po stronie pracy, czy podatku VAT – musimy mieć pewność, że to czemuś służy. To znaczy, że jeśli system jest komplikowany przez ulgi i dopłaty, podwyższenia i narzuty, to trzeba się dobrze zastanowić, dlaczego i czy to ciągle spełnia swoje funkcje. Przykładem mogą być gigantyczne różnice w klinie podatkowym, którego doświadczają pracujący, w zależności od tego, jaki tryb rozliczania podatków wybierają. Jeżeli osoby zarabiają tyle samo, robią to samo wobec tej samej firmy, to nie powinno być między nimi tak wielkich różnic, jak obecnie. Różnic, które wynikają tylko z tego, na podstawie jakiej umowy świadczą pracę. Coś tu jest nie tak i trzeba się zastanowić, czy stać nas na takie tępienie umowy o pracę, jak to ma miejsce w ramach obecnego systemu. To są pola, na których warto działać. Sam poziom opodatkowania i oskładkowania w Polsce jest niski. W 2014 r. będzie ono najniższe od 20 lat. I jesteśmy obecnie na 7. miejscu od dołu w całej Unii Europejskiej. Trzeba więc wyraźnie powiedzieć, że Polska nie jest krajem wysokich podatków.

Minister finansów to ten zły w rządzie, który tnie wydatki i dyscyplinuje innych szefów resortu. Czy będzie pan surowy dla swoich kolegów? Po tym jak rząd przesunął 150 mld zł z OFE do ZUS i zmniejszył się dług publiczny, istnieje obawa, że ministrowie będą chcieli być dobrzy, wydawać więcej i ten dług wkrótce wróci do obecnego poziomu.

Tak na pewno nie będzie. Myślę, że do końca kadencji dług spadnie poniżej poziomu 47 proc. PKB według metodologii krajowej, a według unijnej zatrzyma się w okolicach 50 proc.

To oznacza zaciskanie pasa. A skąd będziemy mieli pieniądze na dofinansowanie środków z kolejnej unijnej perspektywy?

To, co dzieje się z długiem, zależy od deficytu budżetowego. I on będzie się zmniejszał. Ale zależy także od nominalnego wzrostu PKB, który – co szczególnie korzystne – poprawia się bardziej z powodu szybszego wzrostu gospodarczego niż inflacji. Jeśli wzrost będzie szybszy, dług będzie spadał.

A na jaki realny wzrost PKB pan liczy?

Trzy procent w tym i kolejnym roku. Ze wskazaniem na nieco powyżej trzech za rok. Ale żyjemy w takim czasie, że prognozy wzrostu na 2015 r. są obarczone dużym ryzykiem i nie ma co się do nich przywiązywać. Cała sztuka wykorzystania unijnych środków będzie polegała na tym, by znaleźć miejsce na współfinansowanie przy ograniczaniu deficytu finansów publicznych. Zmiany w OFE też się w to wpisują.

Kiedyś PO forsowała pomysł podatku liniowego. Już tego nie robi, a mamy system, który nie tylko nie jest progresywny, ale nawet nie jest liniowy. Jeśli weźmiemy pod uwagę podatki i składki, to relatywnie niskie obciążenia dotyczą tych zarabiających najwięcej oraz osób o najniższych zarobkach, na elastycznych formach zatrudnienia. A budżet spoczywa na średniakach. Ma pan pomysł, jak to zmienić? To kwestia zniesienia górnego limitu składek na ubezpieczenia społeczne?

To, na czyich składkach opiera się budżet, zależy nie tylko od wysokości podatków, lecz także od liczebności danej grupy. W Polsce większość podatników osiąga dochód poniżej średniej i ich limit oskładkowania nie dotyczy. Choć patrząc na klin podatkowy w umowach o pracę, widać, że właśnie po przekroczeniu trzydziestokrotności (tj. opłaceniu składek w wysokości składek odprowadzonych od trzydziestu przeciętnych pensji) wyraźnie się on zmniejsza. Jednak musimy pamiętać, że w obowiązującym w Polsce systemie zniesienie trzydziestokrotności rodzi zobowiązania państwa w przyszłości do wypłaty większych emerytur dla tych, od których pobrano wyższe składki. To nie jest za darmo.

A może rząd ją zniesie i zaryzykuje obronę takiego ruchu przed Trybunałem Konstytucyjnym? W końcu w sprawie OFE tak zrobił.

Ale w sprawie OFE nie ma ryzyka dla ubezpieczonego, bo jedno zobowiązanie państwa zostaje zamienione drugim. Większy kłopot dotyczy tych, którzy w ciągu swojej kariery zawodowej nie są w stanie odłożyć nawet na minimalną emeryturę. Nie wiemy, jaka ta emerytura będzie, ale zarówno demografia, jak i demokracja sugerują, że za 40 czy 50 lat ona będzie raczej wyższa niż niższa. Bo gros wyborców stanowić będą właśnie seniorzy. Stąd potrzebne są przede wszystkim takie działania, jak oskładkowanie zbiegów umów-zleceń czy umów o dzieło, które proponuje minister pracy. To jest potrzebne po to, by nie dopuszczać do sytuacji, w której dziś lub w przyszłości tworzy się gigantyczne zobowiązanie państwa, efektywnie będące subsydiowaniem pracujących na umowach cywilnoprawnych przez osoby płacące składki w pełnej wysokości według kodeksu pracy.

To może zmiany wprowadzone przez rząd i obecny system emerytalny nie przetrwają długo? Przecież są inne pomysły: z jednej strony emerytury obywatelskie, z drugiej powrót do systemu zdefiniowanego świadczenia.

Rząd podwyższył wiek emerytalny, także dla mundurowych, wprowadził w końcu emerytury pomostowe, wprowadził dodatkowe zachęty dla oszczędzania w trzecim filarze, zakończył jałowy obieg długu będący częścią OFE – czy to nie wystarczy na początek?

Są kłopoty z wpływami z VAT. Czy widzi pan potrzebę zmian w systemie podatkowym, czy chodzi raczej o lepszą ściągalność?

Spadek ściągalności podatku w odpowiedzi na pogarszającą się koniunkturę występował zawsze. Pytanie, czy sytuacja jest szczególna i mamy do czynienia z trwałym spadkiem ściągalności VAT. Musimy znaleźć równowagę między nadmierną represyjnością aparatu podatkowego i ograniczeniem swobody działalności gospodarczej a niedopuszczeniem do nadmiernej erozji bazy podatkowej. To nie lada wyzwanie. Są takie grupy towarów, które są bardziej narażone na wyłudzenia – tak jak w zeszłym roku te nieszczęsne pręty czy paliwa. To, co jest wysoko opodatkowane, cenne i jednolite, zawsze będzie przedmiotem działań przestępczych, z którymi walka będzie się toczyć. Tego dowodzi istniejący już międzyresortowy zespół do spraw nadużyć czy podpisane w zeszłym tygodniu porozumienie z szefem MSW i prokuraturą. Będzie ono przynosiło efekty w postaci uszczelnienia systemu.

Ale VAT wygląda jak dziurawa łódź, którą wielokrotnie naprawiano, a i tak przecieka. Są pomysły stworzenia zupełnie nowej ustawy?

Pojawiają się. Jednym rozwiązaniem mogłoby być zbiegnięcie się stawek VAT, tak by ta najwyższa nie była tak wysoka. Ale taka decyzja wymaga bardzo głębokiej analizy. Jest także trudna politycznie i pewnie nie rozwiązująca wszystkiego.

Pan jest zwolennikiem ujednoliconej stawki VAT?

Z punktu widzenia MF zawsze lepiej, jak system jest prosty. Im prawo bardziej przejrzyste, tym łatwiej funkcjonować zarówno przedsiębiorcom, jak i administracji podatkowej.

Jeden z frontów, na których walczy resort finansów, to spór z samorządami o kolejne nakładane na nie zadania przy jednoczesnym braku środków z budżetu na ich realizację. Samorządy także będą potrzebowały pieniędzy na dofinansowanie unijnych projektów. Ma pan pomysł, jak im pomóc?

Identyczny problem ma cała administracja rządowa przy wieloletnim zamrożeniu funduszu płac i rosnącej liczbie zadań. Każdy musi się mieścić w ograniczonym czy wręcz kurczącym się budżecie. Jednak sprawy finansowania samorządów, np. janosikowego, są obiektem prac rządu i wkrótce przedstawimy nasze propozycje.

Minister Rostowski w wywiadzie dla DGP powiedział, że jego rolą jest sprzątanie po Balcerowiczu. Pan też musi po kimś sprzątać? Widzi pan coś, co należy zmienić po poprzedniku?

Ważna jest reforma finansów publicznych. Ale wbrew wyobrażeniom to proces bardzo niewdzięczny do opisu w mediach. Najczęściej polega na setkach drobnych zmian, które trudno nawet wytłumaczyć osobom nieinteresującym się szczegółami finansów publicznych. I ten proces cały czas trwa. Chciałbym, byśmy wykonali kolejny krok po wprowadzeniu reguły wydatkowej, która ogranicza wydatki sektora finansów publicznych w dobrych czasach. Musi nim być odsztywnienie jak największej liczby wydatków budżetowych. Lista tych, których wzrost jest automatycznie powiązany np. z inflacją, płacą minimalną, uposażeniem referendarza sądowego itd., liczy ponad sto pozycji. Moją ambicją jest zwiększenie swobody poszczególnych ministerstw w kształtowaniu wydatków, za które są odpowiedzialne. Żeby nie trzeba było tłumaczyć, że wydatek musi wzrosnąć, bo zwiększyła się cena kwintala żyta. Ten ogrom wydatków sztywnych jeszcze bardziej przeszkadza w świecie nowej reguły wydatkowej, która narzuca limit wydatków.

Ile można dzięki takiemu ruchowi zyskać? I czy jest on w ogóle możliwy? Parę lat temu taki przegląd zaczął minister Rostowski. Pomysł został storpedowany przez urzędników.

Tu nie chodzi o oszczędności w budżecie na dany rok, ale o wprowadzenie na stałe elastyczności wydawania pieniędzy na to, co jest potrzebne, a nie na to, co wynika z ustawy sprzed 10 lat i ówczesnej oceny roli inflacji. Wprowadzenie nowych zasad może być trudne, bo wymaga wielu zmian legislacyjnych. To powoduje opór, a jednocześnie nie przynosi samo w sobie oszczędności, tylko racjonalność. Jednym zdaniem, to ruch potrzebny finansom publicznym, ale kosztowny politycznie.

Może pan o sobie powiedzieć: jestem ministrem pokryzysowym?

To, że w strefie euro skończyła się recesja, która miała wpływ na spowolnienie naszej gospodarki, to niewątpliwa korzyść. Ale przecież europejska gospodarka nie wyszła na prostą. Nadal istnieje groźba, że ożywienie okaże się krótkotrwałe. Druga sprawa to kształt systemu finansowego strefy euro i sektora bankowego. Przed nami ocena jakości aktywów, która będzie prawdziwym sprawdzianem, jak zadziała wspólny nadzór bankowy prowadzony przez EBC. Ale wydaje się, że ewentualne zaburzenia w funkcjonowaniu rynku bankowego nie będą miały dla Polski takich konsekwencji jak w 2009 r. Bo to właśnie zewnętrzne czynniki są dla nas największym ryzykiem. Gdy patrzymy na własne podwórko i widzimy trendy w bezrobociu i na rynku pracy, to sytuacja zaczyna się przedstawiać znacznie lepiej niż do tej pory.

Nie widzimy u pana na biurku teczki z napisem „Polska w strefie euro”. Została odłożona na półkę?

Jest pod ręką w szufladzie. Polska będzie rozważała wstępowanie do strefy euro wtedy, gdy będzie to bezpieczne i korzystne dla naszej racji stanu. To nie ten moment – sam bilans obowiązków i ograniczeń członka strefy euro zmienia się przecież z kwartału na kwartał. Na szczęście uczestniczymy w tworzeniu tych zmian – na przykład przy kształtowaniu unii bankowej. Nie ma też poparcia społecznego czy politycznego dla wejścia do strefy euro, a to jest konieczne dla zmiany konstytucji.

Wśród zagrożeń nie wymienił pan wyborów. A przecież pierwszy budżet, który pan ułoży, to budżet wyborczy.

Ten też jest wyborczy – przed nami wybory do Parlamentu Europejskiego i do samorządów.

Kiedyś Radosław Sikorski powiedział, że po objęciu funkcji ministra najbardziej zaskakuje to, że człowiek staje się wtedy klaserem na dokumenty. Nie ma czasu przeczytać książki. Cały czas tylko dokumenty. Nie boi się pan tego?

I tak, i nie. Książek czytałem bardzo dużo, a nominacji ani jednej. Pod tym względem minister Sikorski ma rację. Ale to, czy jest się klaserem spędzającym dni na podpisywaniu dokumentów, zależy od organizacji pracy w ministerstwie. A ta w moim resorcie, co bardzo cieszy, sprawia, że klaserem się nie czuję.