Pamiętają państwo serię takich uroczych spotów telewizyjnych z początku lat 90., które miały budować podatkową świadomość Polaków? Aktor Henryk Talar za każdym razem wcielał się w nich w przedstawiciela innej klasy społecznej. A to w biznesmena, a to w inteligenta, a to znów w przekupkę z jarmarku. I przychodził do „pana mecenasa”, żeby dopytać, jak w tej nowej podatkowej rzeczywistości się odnaleźć. Każdy odcinek kończył się taką oto wymianą zdań: „Panie mecenasie, a czy można... nie płacić podatków?”. „A o tym to porozmawiamy sobie następnym razem”. Przypomina mi się to, gdy czytam wielką debatę o podatkach, która przetacza się właśnie przez niemieckie media.

Wygląda bowiem, że Niemcom przydałaby się odrobina takiej podatkowej edukacji. A może nawet więcej niż odrobina. Bo wychodzi na to, że z przyswojeniem sobie tej prostej prawdy, iż podatki płacić należy, ma problem całkiem pokaźna grupa niemieckiego społeczeństwa. A zwłaszcza jego potężnych opiniotwórczych elit.
W niedzielę najbardziej opiniotwórczy niemiecki tygodnik „Der Spiegel” opublikował kolejną wstrząsającą informację. Alice Schwarzer, wybitna publicystka, ikona niemieckiego (i europejskiego) feminizmu oraz autorka bestsellerowych książek, przez 20 lat trzymała (i pomnażała) swoje pieniądze na koncie w Szwajcarii – nie płacąc z tego tytułu żadnych podatków.
Dzień później pojawiły się podobne informacje na temat wpływowego polityka SPD z Berlina Andre Schmitza. Zaledwie tydzień wcześniej przed sądem w Hamburgu stanął z kolei Theo Sommer, były długoletni redaktor naczelny hamburskiego tygodnika „Die Zeit”. Zarzut? Nie zapłacił 650 tys. euro podatku w latach 2005–2011. W marcu podobny los (choć sumy dużo wyższe) czeka potężnego prezesa Bayernu Monachium Ulego Hoenessa.
Wysyp tych historii nie jest oczywiście przypadkowy. Gdy bowiem w roku 2009 niemieckiemu państwu zajrzał w oczy kryzys, rząd Angeli Merkel zachował się bardzo przytomnie. I zdecydował, że zamiast ciąć na ślepo wydatki, lepiej zacząć od strony przychodów. Czyli wzmocnienia ściągalności tego, co niemieckiemu fiskusowi się należy. A więc właśnie podatków.
Odpowiednie niemieckie służby nie marnowały więc czasu na czcze gadanie, tylko przycisnęły banki w Szwajcarii czy Liechtensteinie, by te podzieliły się z nimi informacjami na temat obywateli Republiki Federalnej posiadających konta w alpejskich rajach podatkowych. A potem porównały sobie te listę z faktycznie zapłaconymi podatkami i... bingo.
Aby jeszcze bardziej wzmocnić efektywność tej akcji, ogłoszono amnestię podatkową. Oznaczała ona, że każdemu, kto przyzna się do oszustw i pokryje zaległości, wina zostanie darowana. Nic więc dziwnego, że liczba samooskarżeń ruszyła ostro w górę. W 2012 r. było ich 8 tys. Rok później... trzy razy tyle.
Z punktu widzenia skuteczności niemieckich organów skarbowych działania ostatnich kilku lat to prawdziwy majstersztyk. To jednak dopiero jedna strona całej tej historii. Druga – czyli jej społeczne konsekwencje – zaczyna być widoczna dopiero teraz. Można je doskonale prześledzić na przykładzie wspomnianej już „oberfeministki” Alice Schwarzer. Gdy „Spiegel” opublikował informacje na jej temat, 70-latka zareagowała kontratakiem. Oskarżyła tygodnik o działanie bezprawne, obrzydliwe i godzące w jej dobre imię. Z czysto prawnego punktu widzenia Schwarzer ma wiele racji. Skorzystała bowiem z amnestii, zapłaciła zaległe podatki (choć dodajmy, tylko te, które nie uległy przedawnieniu) i w zamian miała dostać czystą kartę. Tyle że wiedza o jej podatkowych grzechach wyciekła do mediów. I teraz już całe Niemcy wiedzą, że Schwarzer oszukiwała fiskusa. Jej dobre imię zostało nadszarpnięte. A przecież dla publicystycznej ikony dobre imię to podstawowe narzędzie pracy.
Z drugiej jednak strony jest w jej kontrataku coś niesmacznego. Bo sama przez lata – poniekąd zawodowo, ale bez wątpienia chętnie – ustawiała się w pozycji moralnego autorytetu. Gdy w latach 60. walczyła o emancypację kobiet z patriarchalnych struktur, chętnie szermowała hasłem „prywatność jest polityczna”. A teraz obraża się, gdy ktoś zajrzał głębiej w co mniej chlubne zakamarki jej własnej prywatności.
Podobnie jest w przypadku Theo Sommera, byłego naczelnego „Zeita” (1973–1992) i guru niemieckiego dziennikarstwa. Próbował swoje przewiny zmazać, składając autodoniesienie (choć zrobił to w momencie, gdy postępowanie wobec niego już się toczyło, więc nie mógł skorzystać z amnestii). Żeby zadośćuczynić fiskusowi, sprzedał nawet dom na wyspie Sylt, gdzie w miesiącach letnich wypoczywają przedstawiciele niemieckiej klasy wyższej. A przed sądem tłumaczył, że podatków zapłacić... zapomniał. Bo nigdy się na finansach szczególnie nie znał. Ale z drugiej strony trudno odmawiać niemieckim mediom prawa do ekscytowania się podatkowymi wpadkami przedstawicieli swoich opiniotwórczych elit. Zwłaszcza że każdy, kto trochę lepiej zna niemieckie media, doskonale orientuje się, iż akurat wymienione w tym tekście osoby w roli dyżurnych autorytetów moralnych czuły się zawsze jak ryba w wodzie.
Mówimy przecież o Niemczech. Kraju czczącego filozofów Kanta i Habermasa mniej więcej tak, jak my czcimy Mickiewicza i Miłosza. Kant uważał przecież, że jedyną wartość moralną na tym ziemskim padole jest sumienne wykonywanie obowiązku – właśnie dlatego, że jest on... obowiązkiem. Habermas to z kolei twórca patriotyzmu konstytucyjnego. A więc przekonania, że godne szacunku są państwo i procedury – a nie ludzie sprawujący władzę. I chyba nie pomylę się za bardzo, twierdząc, że akurat płacenie podatków powinno być w niemieckim dekalogu na samym początku listy.