Polski rząd przypomina marny zespół operowy, nad którym w dodatku nie panują żaden dyrektor ani reżyser. Jedna część zespołu śpiewa „Idziemy!” i, przebierając nogami, pozostaje ciągle w tym samym miejscu. To Ministerstwo Gospodarki, które zachęca przedsiębiorców hasłem „Go Africa”, ale nie bardzo potrafi w tym marszu zdefiniować swoją rolę. Na jakąś konkretną pomoc ze strony tego resortu nie bardzo więc można liczyć. Na nawoływaniu do robienia interesów w Afryce jego rola się kończy.
Druga grupa aktorów, z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, dla odmiany sprawia wrażenie, że szybciej robi, niż myśli. Kiedyś było na to określenie, że tak szybko biegają z taczkami, że nie mają czasu ich naładować. Najpierw bowiem z powodu koniecznych oszczędności MSZ mocno przetrzebiło nasze placówki dyplomatyczne w tejże Afryce. W wyniku operacji „Oszczędzamy” nasza ambasada np. w Nigerii obsadzona jest więc tylko przez ambasadora, jego żonę oraz kierowcę. O tym, żeby polscy dyplomaci pomagali przedsiębiorcom orientować się w specyfice kraju, stosunkach lokalnych i unikaniu licznych pułapek, w które mogą się wpakować, mowy raczej nie ma. Tak, jakby MSZ z góry sobie tę rolę polskiej dyplomacji odpuściło.
A jak już to sobie odpuściło, to zmieniło zdanie. Kiedyśmy się już naoszczędzali, resort doszedł do podobnego wniosku jak koledzy z gospodarki. Że Afryka to bardzo perspektywiczne miejsce, w którym polski biznes zarobić mógłby spore pieniądze. Niemałą rolę w tym przekonywaniu ministra Radosława Sikorskiego do robienia interesów w Afryce odegrał Jan Kulczyk. Biznesmen twierdzi, że zainwestował w Tanzanii, Nigerii, Mozambiku i Kongo ok. 2,5 mld dol. i jak na razie nieźle na tym wyszedł. Ma udziały w przedsięwzięciach związanych z poszukiwaniem i wydobyciem gazu, ropy oraz innych surowców. W jego firmie sporządzono nawet dokładny raport o Afryce, który przekazano MSZ, żeby mógł służyć lepszej orientacji naszym dyplomatom. Podobne raporty w lepiej zarządzanych krajach sporządzają dyplomaci, służąc w ten sposób własnym przedsiębiorcom. Drobiazg. Nieważne, kto jest autorem, ważne, że raport daje niezłą orientację.
Chińczycy inwestują w Afryce od dawna. Ale dla polskiego biznesu także jest tam miejsce. Rządy poszczególnych krajów patrzą na nas przychylniej niż na Anglików, Francuzów czy Holendrów. Polska nigdy nie kolonizowała Afryki, nie występowaliśmy w roli najeźdźców. Interesów do zrobienia jest zaś mnóstwo. Kraje potrzebują inwestorów, przy pomocy których zmodernizują swoje gospodarki, a nie, jak do tej pory, chcących kupować ich surowce. W Tanzanii, która okazała się gazową potęgą, trzeba zbudować nowoczesny system rurociągów. W Nigerii, w której wydobywa się dużo ropy, nie ma nawet nowoczesnej rafinerii, benzynę sprowadza się więc z zagranicy. Przykładów, na czym mogłyby zarobić polskie firmy, podać można dużo więcej.
Na razie jednak dużych polskich firm w Afryce nie ma. Wyjątkiem jest Grupa Azoty Police SA, która właśnie za 28,8 mln dol. kupiła 55 proc. udziałów w senegalskiej spółce African Investment Group SA, zyskując w ten sposób dostęp do złóż fosforytów, które dla firmy są surowcem strategicznym. Tylko w 2014 r., dzięki uniezależnieniu się od dostawców zewnętrznych, grupa, jak twierdzi, zaoszczędzi ok. 30 mln zł. W przyszłości może też myśleć o utworzeniu w Senegalu centrum produkcji i dystrybucji nawozów sztucznych także do innych krajów Afryki.
Mali przedsiębiorcy próbują, często z powodzeniem, robić interesy w Afryce. Żeby jednak mówić o przełomie we wzajemnych relacjach handlowych, do akcji musiałyby wkroczyć duże firmy. Takie jak Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo, KGHM czy inne kontrolowane przez państwo. Kłopot polega na tym, że w ich przypadku byłaby to decyzja nie tylko biznesowa, lecz także polityczna. Zaś politycy na biznesie znają się marnie. A na interesach z biznesmenami do tej pory też nie wychodzili najlepiej.