Polsce udało się w miarę bezpiecznie przejść przez zawieruchę w europejskiej gospodarce m.in. dlatego, że ma spory udział przemysłu w PKB. Gdy kryzys w UE uderzył głównie w sektor finansowy czy usługi, to przemysł wyszedł w miarę obronną ręką. To teza mająca poparcie w Brukseli, która teraz stawia na program reindustrializacji gospodarki, uznając, że to sposób na przeciwdziałanie ekonomicznym tąpnięciom.

Cieszy, że nasze huty, kopalnie, fabryki samochodów bronią nas przed skutkami ekonomicznych nawałnic, ale czy na długo? Czy europejski przemysł będzie nadal konkurencyjny wobec firm z USA czy Dalekiego Wschodu? Modne są teraz takie hasła, jak innowacyjność czy robotyzacja. Racja.
Bez modernizacji zakładów nie ma co myśleć o potędze europejskich koncernów, zwłaszcza że taki handicap jak tania siła robocza z krajów wschodniej części kontynentu już prawie nie istnieje. O jednym tylko Bruksela zapomina: firmy przemysłowe, by sprostać globalnym rywalom, muszą mieć dostęp do tanich paliw i energii.
A unijni urzędnicy nie robią zbyt wiele, by promować poszukiwania surowców, choćby z łupków. Za to nękają firmy pozwoleniami na emisje albo promują bardzo drogą energię odnawialną. Tymczasem np. w Stanach rewolucja łupkowa już owocuje niskimi cenami energii, dzięki którym firmy przemysłowe wracają do Ameryki. Pora na europejską odpowiedź.