Czy na pewno dotarła już do wszystkich polityków i publicystów wydawałoby się ta nadzwyczaj prosta prawda, że oto żyjemy w państwie z gospodarką rynkową? Powtarzamy to wprawdzie jak mantrę, wskazując na budowę demokracji i właśnie rynku jako na filary transformacji po 1989 r., ale coraz częściej nachodzi mnie smutna refleksja, że tak tylko to powtarzamy, bez próby głębszego zrozumienia, co też by pojęcie gospodarki rynkowej miało oznaczać.
O ile w pierwszym okresie przemian politycznych i gospodarczych ze zrozumiałych względów nieunikniony był pewien chaos pojęciowy, to przynajmniej od wejścia w życie naszej konstytucji powinna obowiązywać w tej materii jakaś jasność co do ram modelu gospodarki. Przynajmniej w jakim kierunku generalnie zmierzamy.
Powinna być już jakaś jasność, ponieważ znalazło się właśnie w konstytucji kilka wyraźnych ku temu sygnałów, a nie uchwalaliśmy jej (w referendum) bez głębszego zastanowienia się, pod wrażeniem chwili, na drugi dzień po czerwcowych wyborach.
Nie brak takich, którzy przy lada okazji powtarzają, że właściwie nie wiadomo, co miałoby oznaczać na przykład użyte tam pojęcie społecznej gospodarki rynkowej, podkreślając, że nawet w Republice Federalnej Niemiec, to jest tam, gdzie ta doktryna się zrodziła, nie wprowadzono takiej kategorii do tekstu konstytucji.
Jeśli jednak mamy poważnie traktować naszą konstytucję, to musimy się pogodzić z tym, że społeczna gospodarka rynkowa stała się materią konstytucyjną, z której trzeba jakąś treść normatywną wydobywać na co dzień, a nie tylko od święta.
Malkontentów, czy raczej przeciwników wprowadzenia do konstytucji kategorii społecznej gospodarki rynkowej, musi dodatkowo frustrować, że pojawiła się ona w Traktacie o ustanowieniu Konstytucji dla Europy (art. I–3 ust. 3). Bo oznacza to, że trzeba się będzie do niej, jeśli już nie w pełni przekonać, to przynajmniej pogodzić się z jej trwałym zakorzenieniem w unijnym, a tym samym i polskim porządku prawnoustrojowym. Mowa tam zresztą nie tylko o społecznej gospodarce rynkowej, ale że ma ona cechować się „wysoką konkurencyjnością”.
Na szczęście coś o społecznej gospodarce wiemy z samej konstytucji.
Ale zanim odwołam się do jej art. 20, proponuję poddać się prostemu swego rodzaju autotestowi.
Spróbujmy, bez zaglądania do tekstu konstytucji, odpowiedzieć, czy chroni ona bardziej własność państwową (publiczną), czy też prywatną?
Jeśli nasze przekonania albo intuicja podpowiadać nam będą, że to, co państwowe, jest przez nią wyżej stawiane, to tylko pogratulować. Po dwudziestu latach transformacji udało nam się przenieść w czasy współczesne, w stanie absolutnie nienaruszonym, głęboko zakodowany w czasach PRL-u szacunek dla „własności społecznej”, która była zdecydowanie lepsza od prywatnej.
Jeśli natomiast uwiedzeni duchem nowego czasu powiemy, że oczywiście lepiej chroniona powinna być konstytucyjnie własność prywatna – to wykażemy się... słabą znajomością konstytucji.
W istocie nasz porządek konstytucyjny nie ustanawia hierarchii rodzajów własności. Wprowadza wprawdzie pomiędzy niektórymi jej formami pewne niewielkie rozróżnienia o charakterze raczej jedynie identyfikacyjnym (własność prywatna, własność jednostek samorządu terytorialnego, majątek Skarbu Państwa), ale własność i inne prawa majątkowe są jednakowo chronione jako takie – bez względu na formę czy podmiot własności (art. 21 ust. 2 czy 64 ust. 2).
O własności prywatnej jest mowa tylko w jednym artykule konstytucji – we wspomnianym już art. 20. Przytoczmy go in extenso: „Społeczna gospodarka rynkowa oparta na wolności działalności gospodarczej, własności prywatnej oraz solidarności, dialogu i współpracy partnerów społecznych stanowi podstawę ustroju gospodarczego Rzeczypospolitej Polskiej”.
To nie przypadek, że własność państwowa (w języku normatywnym konstytucji to pojęcie w ogóle nie występuje) nie jest tu wymieniona jako jeden z filarów społecznej gospodarki rynkowej. Znalazła się tam z kolei własność prywatna. I nie stało się tak w wyniku błędu czy przeoczenia.
Jak pisze jeden z wybitnych komentatorów (Leszek Garlicki) – doktryna społecznej gospodarki rynkowej miała „w Niemczech (i innych państwach Zachodu) służyć modyfikacji porządku gospodarczego opartego na ustabilizowanym istnieniu mechanizmów wolnorynkowych. W Polsce natomiast podstawowym celem przemian było stworzenie wolnego rynku, więc odejście od istniejącego systemu nakazowo-rozdzielczego”.
Czy przypadkiem nie jest tak, że deklarując jedynie, iż własność prywatna jest podstawą społecznej gospodarki rynkowej, nadal w istocie dziedziczymy lęk przed rynkiem? Gdyby tak nie było, nie balibyśmy się prywatyzacji, nie hamowalibyśmy reprywatyzacji niemal za wszelką cenę, dysponując instrumentami zarządzania sferą publiczną, nie wyciągalibyśmy ręki po to, co prywatne.
Konstytucja jest nie tylko aktem jurydycznym, pełni także doniosłą rolę edukacyjną, i to nie tylko treścią preambuły, gdzie wiele ładnych i podniosłych słów nadających się nawet do deklamacji na akademii szkolnej. Ona powinna uczyć każdym swoim artykułem.