Zmiana podstawowych parametrów budżetowych była oczywista już od dłuższego czasu. Brak negatywnej reakcji rynku na zapowiedź zwiększenia deficytu nie jest więc żadnym wskaźnikiem zaufania rynku do rządu. Ta zła wiadomość była już wcześniej zdyskontowana w wycenie polskich aktywów.
Wzrost cen obligacji i umocnienie się złotego bierze się zaś z neutralnego wpływu zwiększenia deficytu na tegoroczne potrzeby pożyczkowe. Zostaną one zaspokojone z prefinansowania. Ministerstwo Finansów jest dość dobrze przygotowane do realizacji zmienionego budżetu. Poduszka płynnościowa pod koniec czerwca wyniosła ponad 45 mld zł (w tym 25 mld to lokata w NBP, a 20 mld lokaty walutowe). Tyle że, jak łatwo zauważyć, uszczuplenie prefinansowania teraz oznacza wzrost potrzeb pożyczkowych w przyszłym roku o co najmniej tę samą kwotę. Nie przesadzajmy więc z tym podziwem rynku dla rządu. Z cmokaniem i klaskaniem poczekajmy lepiej do I kw. 2014 r. Zobaczymy, co wtedy dziać się będzie z rentownościami naszych obligacji. W mojej ocenie nowelizacja budżetu z pewnością rynku obligacji nie wzmacnia. Takie cuda na rynku się nie zdarzają.
Nowelizacja budżetu była opóźniana do ostatniej chwili. Biorąc pod uwagę ograniczenia legislacyjne wynikające z konieczności przestrzegania zaleceń nakładanych na relację deficytu do planowanych dochodów po przekroczeniu przez dług państwa 50 proc. PKB, można było obstawiać scenariusz wybrnięcia z budżetowego pata. Wybrano zawieszenie (czytaj: likwidację) pierwszego progu ostrożnościowego na dwa lata. Wstecznie na ten rok, wyprzedzająco na 2014 r. Po co dołączono do tego przyszły rok? Przecież od 2014 r. rząd ma już w zanadrzu nowelę UFP, znoszącą pierwszy próg ostrożnościowy, wprowadzającą nową regułę wydatkową, a na dodatek jeszcze możliwość przejęcia części aktywów OFE, co zredukuje dług publiczny o 6–11 pkt proc. w relacji do PKB.
Niby tak, ale projekt przyszłorocznego budżetu musi być zaraz dopięty. Głupio by wyglądało, gdyby był on wsparty na nieistniejącym fundamencie prawnym. A w przyszłym roku deficyt budżetu państwa będzie musiał poszybować już w okolice dopuszczalnego w wieloletnim planie finansowym limitu 55 mld zł, w 2015 r. jeszcze nieco wyżej. Zawieszenie progu 50 proc. na 2014 r. było więc niezbędne dla formalnoprawnej poprawności przedłożenia rządowego. I żeby „krzykliwi ekonomiści” nie sarkali.
Rząd pokazał, jak zrobić coś, czego nie da się zrobić zgodnie z obowiązującym prawem. W sytuacjach ekstremalnych prawo się zmienia. Jeśli przepisy zawierają jakiekolwiek ograniczenia dla polityków (vide: progi zadłużeniowe), to w imię mniejszego zła wypada je albo znieść, albo pominąć. Przecież nie obetniemy wydatków o 30 mld zł w pół roku, prawda? Każdy, nawet Balcerowicz, to zrozumie.
Szczerze mówiąc: uważam, że zawieszenie progów ostrożnościowych było jakąś opcją wybrnięcia z pata w finansach publicznych 2–3 lata temu. Trzeba było to zrobić zaraz po tym, jak niepotrzebnie zwiększono deficyt sektora do blisko 8 proc. PKB, rozpędzając gospodarkę do blisko 5 proc. wzrostu. Alternatywą było przyspieszenie ślimaczących się prac nad nową regułą wydatkową. Zamiast tego wybrano coś prostszego: ostre hamowanie. Równie niepotrzebnie redukując tym sposobem deficyt w 2 lata o połowę (Rostowski chciał nawet o 1 pkt proc. więcej), co doprowadziło dziś gospodarkę na próg recesji.
Opcję wczesnego korygowania następstw błędu nadmiernej ekspansji fiskalnej odrzucono, bo Rostowskiemu wydawało się, że raz jeszcze uda mu się prześliznąć po krawędzi. Ale nie udało się. Zawieszenie progu 50 proc. dla potrzeb nowelizacji tegorocznego budżetu, a więc poniekąd wstecz, jest spóźnione i przez to formalnie nieeleganckie. Ale nie to jest najważniejsze. Stwarza ono bowiem niebezpieczny precedens. Od teraz każda władza ma moralne prawo zmiany reguł w trakcie gry w ostatniej dosłownie chwili, po to tylko, by zminimalizować koszty polityczne („żeby ludzi nie bolało”). Koszty finansowe czy reputacyjne są drugorzędne.
Rząd zamierza zaserwować nam trzy nowelizacje ustawy o finansach publicznych w ciągu dwóch lat. Zmiana zasad przeliczania długu denominowanego w walutach obcych przez zastosowanie uśrednionego kursu walutowego czy „unettowienia” wielkości zadłużenia poprzez wyjęcie z niego prefinansowania potrzeb pożyczkowych, zawieszenie progu 50 proc. oraz reguła wydatkowa. Każda z nich jest korzystna z punktu widzenia aktualnej pozycji fiskalnej. Co ważniejsze jednak – wszystkie nowelizacje wyraźnie osłabiają ostrzegawczą funkcję procedur ostrożnościowych zawartych w pierwotnej wersji UFP.
Czy tegoroczna nowelizacja oznacza dodatkowy impuls fiskalny dla gospodarki? Wolne żarty. A gdzie są te dodatkowe wydatki? Gdyby rząd zdecydował się jedynie na dostosowanie budżetu do ubytków po stronie dochodowej i na utrzymanie status quo po stronie wydatkowej, to trudno tu mówić o ekspansji fiskalnej, którą sugerowali minister finansów i premier. Gdyby zaś miały zostać sfinansowane jakieś faktycznie nowe, dodatkowe wydatki, to raczej pokaże się to pod kreską, czyli w finansowaniu pozabudżetowym.
Wzrost deficytu budżetu państwa, wydatki poza budżetem centralnym oraz niskie tempo wzrostu nominalnego PKB muszą pociągnąć za sobą wzrost deficytu sektora finansów publicznych do 4,5–5,0 proc. PKB zarówno w tym, jak i w przyszłym roku. Deficyt będzie zgrzytem w naszych relacjach z Komisją Europejską. Dwa dodatkowe lata dane nam na wyjście z procedury nadmiernego deficytu skończą się jego wzrostem. Ale wbrew pozorom to nie pomrukiwanie KE będzie naszym największym problemem. Będzie nim narastający dług, który mocno stępi ostrze antycyklicznej polityki fiskalnej, wywindowanej na piedestał przez nową regułę wydatkową.
Wolniejszy wzrost gospodarczy oraz większy deficyt SFP mogą już pod koniec bieżącego roku powiększyć dług SFP w ujęciu unijnym do poziomu bliskiego 60 proc. PKB.
Stąd jest rzeczą oczywistą, że bez skokowej redukcji długu publicznego w drodze przejęcia części aktywów OFE kontynuacja bieżącej polityki fiskalnej w warunkach umiarkowanego wzrostu, jaki czeka nas w najbliższych latach, musiałaby zakończyć się zawieszeniem nie tylko kolejnego 55-proc. progu ostrożnościowego, ale też zagrażałaby progowi konstytucyjnemu. I w takim właśnie kontekście postrzegać wypada dyskusję zarówno o nowej regule wydatkowej, jak też o przyszłości otwartych funduszy emerytalnych. Kontekst jest tu ważniejszy niż cokolwiek innego.
Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu