Projekt nowelizacji budżetu, a bardziej jeszcze uchylenie pierwszego limitu zadłużenia (50 proc. PKB) wywołały prawdziwą burzę. To o tyle dziwne, że konieczność nowelizacji nie stanowi zaskoczenia. Co więcej, ta nowelizacja w praktyce musi polegać na zwiększeniu deficytu.
Brakująca kwota dochodów budżetu państwa jest na tyle duża, że nawet gdyby przyjąć opcję radykalnego cięcia wydatków, to nie wiadomo, jak ją zrealizować. Przecież pieniądze potrzebne są już, a duże oszczędności można osiągnąć tylko przez zmianę wielu ustaw. Do tego potrzebna jest nie tylko wola polityczna parlamentarzystów i, choćby niechętne, przyzwolenie społeczne, ale i czas. A czasu nie ma i to właściwie jest argument rozstrzygający. Dla porządku dodać trzeba mały argument ekonomiczny: gospodarka jest na granicy recesji, a deflacja puka do drzwi. W tej sytuacji ograniczenie wydatków państwa o brakującą kwotę (przyjmijmy, że byłoby to możliwe), tylko cudem nie przyniosłoby recesji.
Przeciwnicy rządowej propozycji dzielą się, jak sądzę, na dwie grupy. Do pierwszej należą ludzie zasad, do drugiej gracze uznający, że nadarza się świetna okazja, by rząd pognębić lub się wobec niego zdystansować. Dobrym przedstawicielem tej pierwszej grupy jest poseł Jarosław Gowin (zresztą kandydat na premiera), który podkreśla, że zasad nie wolno łamać. Z tą postawą nie sposób nie sympatyzować. Jednak żadne zasady nie zwalniają z myślenia i odpowiedzialności. Gowin, sprzeciwiając się nowelizacji, powinien odpowiedzieć, jakie akceptuje następstwa. Powinien też przyznać, że godząc się na poprzedni budżet jako minister (projekt przedkłada rząd) i jako poseł (ustawę budżetową uchwala parlament), dał dowód niekompetencji lub nie był wtedy zwolennikiem zasad.
Obecna budżetowa przepychanka przypomina mi zdarzenie odległe – z 1991 r. Wtedy też, i to na dużo większą skalę, dochody budżetu były niższe od przewidzianych w ustawie. Ministrem finansów był wtedy Leszek Balcerowicz i to na wniosek tego człowieka zasad 18 grudnia, na kilkanaście dni przed końcem roku, Sejm powiększył deficyt o wielką kwotę, co sfinansowano „bezprocentowym kredytem NBP”, czyli dodrukowaniem pieniędzy. Sejm, także głosami krytyków Balcerowicza, uchwalił tę zmianę ogromną większością głosów. Wszyscy wtedy rozumieli, że nie ma innego wyjścia. Zresztą to się całkiem dobrze skończyło, od następnego roku gospodarka zaczęła rosnąć, co jako żywo dowodzi, że nawet fundamentalne zasady „nie drukować pieniędzy” trzeba traktować ostrożnie.
Obecna nowelizacja nie koliduje tak drastycznie z zasadami jak tamta, a jednak ledwie ją uchwalono. Oczywiście ekonomiczne i prawne uwarunkowania są inne, ale nie to stanowi główną przyczynę obecnego, dość powszechnego sprzeciwu. Sądzę, że najważniejsza sprawa to spadek etycznych i merytorycznych kompetencji parlamentarzystów, którzy niewiele rozumieją, a dobro wspólne nie jest dla nich granicą politycznych gier.
Decyzja Sejmu zawieszająca limit 50 proc. długu otwiera drogę do nowelizacji budżetu i pewnie do końca roku problem deficytu nie będzie naszym bólem głowy. Co dalej? Jest wysoce prawdopodobne narastanie dramatycznych problemów – zderzenie z progiem 55 proc. zadłużenia.
Celowość stosowania norm ostrożnościowych (do konstytucji w ramach kompromisu wcisnęła je ówczesna UW) jest wątpliwa. To miał być substytut zdrowego rozsądku rządzących elit, narzędzie toporne, a nieraz obosieczne. Co np. stałoby się z Irlandią, gdyby przed kryzysem mieli w konstytucji zapisany taki jak nasz limit długu? Formalnie byliby zmuszeni do popełnienia ekonomicznego harakiri. Mniejszym złem byłaby zmiana konstytucji. Mniejszym, lecz złem.
Nie mamy tak niedobrej sytuacji jak Irlandia po wybuchu kryzysu. Za to mamy normy ostrożnościowe, a skoro je mamy, to musimy się liczyć z negatywnymi następstwami ich radykalnego złamania. Powinniśmy spróbować tego uniknąć. Są potencjalnie dwie drogi.
Pierwsza zakłada, że z odpowiednim wyprzedzeniem uchwalone zostaną ustawy pozwalające ograniczyć rozmiary wydatków publicznych. Żadnych podatków nie będzie wtedy trzeba podnosić i zostanie zachowany II filar ubezpieczeń. Są liczni zwolennicy tej drogi, ale nigdy względnie konkretnie nie przedstawili swojego programu. Powinni to pilnie zrobić, by wszyscy wiedzieli, co w istocie proponują.
Alternatywny scenariusz zakłada, że globalnych wydatków państwa w stosunku do PKB się nie zmniejsza, choć w ich strukturze konieczne są zmiany. W tym wariancie raczej konieczne jest powiększenie dochodów podatkowych. Rzecz w tym, by te zmiany nie uderzyły w popyt na krajowe produkty. Nie wolno więc podnosić i tak wygórowanych podatków pośrednich. Trzeba sięgnąć do głębokich kieszeni zamożnych obywateli. To nie powinno prowadzić do ograniczenia popytu na krajowe produkty.
Uchylenie normy 50 proc. i nowelizacja budżetu nie rozwiązują problemów w dłuższym okresie. Zmian doraźnych nie można było uniknąć, ale nie da się też uniknąć wyborów generalnych. Mamy trochę czasu, ale obawiam się, że to, co jest ekonomicznie i społecznie rozsądne, może być politycznie niemożliwe.