Na początku XXI wieku kraj słynący dotychczas z rybołówstwa i 130 wulkanów wszedł w świat wielkiej finansjery. Rybacy stali się nagle bankierami, a handel łososiem zamienili na handel walutami. Dziś na brzmienie słowa „bankier” każdy szanujący się Islandczyk spluwa na ziemię, a bycie rybakiem znów staje się powodem do dumy.

Upadek

Na gospodarczej mapie świata trudno znaleźć miejsce, które bardziej niż Islandia ucierpiało w wyniku kryzysu finansowego z 2008 roku. Spadek wartości rynku akcji o ponad 90 proc., dziewięciokrotny wzrost bezrobocia, inflacja sięgająca rekordowych 18 proc. oraz całkowity rozpad systemu bankowego – to tylko niektóre wyznaczniki wielkiego finansowego krachu na wulkanicznej wyspie.
Jeśli dodamy do tego dwie kolejne liczby – 85 (miliardów dolarów zadłużenia islandzkich banków przed wybuchem kryzysu) oraz 12 (miliardów dolarów ówczesnego PKB Islandii), to wyłania się przed nami obraz całkowicie zrujnowanego kraju, który zwyczajnie nie miał prawa podnieść się z kolan. A jednak…

Nosił bank razy kilka…

W czasie, gdy Stany Zjednoczone i Unia Europejska podejmowały rozpaczliwe próby ratowania upadających banków i instytucji finansowych, Islandczycy pozwolili zbankrutować swoim trzem największym bankom (Kaupthing Bank, Glitnir Bank i Landsbank), które następnie znacjonalizowano i objęto zarządem komisarycznym.

„Mieliśmy rację, nie pomagając bankom, gdyż ich długi były niemal dziesięciokrotnie większe od naszego PKB. Nabywcy obligacji banków nie powinni liczyć, że rząd im pomoże w kłopotach” – mówi prezes islandzkiego Banku Centralnego Már Guðmundsson.
Zamiast winowajcami, islandzki rząd zajął się więc ofiarami – zwykłymi ciężko pracującymi mieszkańcami wulkanicznej wyspy, którzy w jednej chwili stracili dorobek swojego życia.
Klienci banków otrzymali zwrot bankowych depozytów, a właścicielom nieruchomości o ujemnym kapitale zaproponowano umorzenie długu przekraczającego 110 proc. ich wartości. W 2010 roku Sąd Najwyższy otworzył przed dłużnikami kolejną furtkę - kredyty indeksowane w walutach obcych zostały uznane za nielegalne.

W tym momencie pojawił się jednak problem spłacenia zagranicznych kredytodawców – przede wszystkim Brytyjczyków i Holendrów, którzy w czasie finansowej prosperity najchętniej inwestowali swoje aktywa w trzech wielkich islandzkich bankach.
Początkowo islandzki rząd planował spłacenie tych długów, jednak wówczas na ulicę Reykjavíku wyszli sami Islandczycy i jasno wyrazili swoje zdanie w tej kwestii. Petycję do prezydenta w sprawie odrzucenia ustawy kompensacyjnej podpisała prawie 1/5 mieszkańców wyspy. Ostatecznie w ogólnonarodowym referendum islandzki naród odrzucił możliwość spłaty zagranicznych kredytobiorców - ich pieniądze poszły więc na dno razem z trzema islandzkimi bankami.

Powrót islandzkiego smoka

Działania naprawcze rządu połączone z polityką ostrych cięć budżetowych oraz pożyczka w wysokości 6 miliardów dolarów od europejskich partnerów sprawiły, że islandzka gospodarka powoli podnosi się z kolan.
Podczas, gdy w 2009 roku deficyt budżetowy w stosunku do PKB wynosił rekordowe 13,5 proc., dziś spada poniżej 2 proc. i powoli zbliża się do wartości zerowej. O połowę spadło również bezrobocie, które obecnie oscyluje w granicach 5 proc. Wynoszący 2,5 proc. wzrost gospodarczy nie jest może wynikiem imponującym, ale w zestawieniu z pogrążonymi w recesji krajami Unii Europejskiej, Islandia i tak wypada niezwykle korzystnie.

Nie dziwi więc fakt, że mieszkańcom wyspy nie śpieszy się zbytnio do UE. 14 stycznia br. lewicowy rząd Jóhanny Sigurðardóttir wydał oświadczenie, w którym poinformował o zawieszeniu rozmów w sprawie akcesji do struktur europejskich. Głównym powodem tej decyzji miały być sondaże, które wyraźnie wskazywały, że największą szansę na zwycięstwo w tegorocznych wyborach (odbędą się 27 kwietnia) mają partie eurosceptyczne. Jeśli spojrzeć na sytuację, w której znajdują się obecnie takie państwa, jak Portugalia, Grecja, Włochy czy Cypr, to niechęć Islandczyków do Unii Europejskiej wydaje się całkiem uzasadniona.

Choć wskaźniki ekonomiczne poprawiają się z miesiąca na miesiąc, Islandia ma przed sobą jeszcze wiele pracy. Poziom życia mieszkańców wyspy wciąż znacząco odbiega od sytuacji sprzed wybuchu kryzysu. Problemem jest również niedobór młodych wykształconych specjalistów. Wielu z nich opuściło Islandię po wybuchu bankowej bańki. Islandzka gospodarka wciąż zmaga się również ze stosunkowo wysoką inflacją (4,2 procent w 2012 roku) będącą skutkiem dewaluacji korony w latach 2009 - 2012.

Wyspa pełna energii

Islandczycy mają po swojej stronie jeden bardzo istotny atut – dostęp do tanich odnawialnych źródeł energii. Elektrownie wodne oraz gorące źródła termalne dostarczają 99 proc. energii elektrycznej potrzebnej mieszkańcom wyspy. Tania energia przyciąga również ważne gałęzie przemysłu, takie jak choćby wytop aluminium, który już dziś stał się drugim najważniejszym elementem islandzkiej gospodarki.

Energii nie brakuje również samym Islandczykom. Na ulice Reykjavíku powoli powraca umiarkowany optymizm, a mieszkańcy wulkanicznej wyspy ponownie uwierzyli, że ich kraj stać na sukces. Jednak tym razem droga do dobrobytu z pewnością nie będzie wiodła przez Wall Street. Islandczycy przekonali się w bowiem, że dobry łosoś na ich talerzu może mieć większą wartość od milionów koron w derywatach.

„Islandczycy przestali wierzyć w materializm” – przekonuje profesor Stefan Olafsson z Uniwersytetu Islandzkiego. „Przed wybuchem finansowego kryzysu uosobieniem materialistycznych dążeń Islandczyków była postać biznesmena-miliardera. Dziś, bogactwo i finansowy sukces nie stanowią już dla nich wielkiej wartości”.