Czy rzeczywiście wiara w nieomylność wolnego rynku zmienia nas w socjopatycznych egoistów, jak przeczytałem niedawno w DGP? Zacznijmy od ustalenia, kto wierzy w nieomylność wolnego rynku? Ja nie. Rynek się nie myli, bo rynek nie ma swojej opinii, która może być błędna. Czy wierzymy w prawo grawitacji? Możemy nie wierzyć! Dopóki nie spadnie nam na głowę cegła. A jak spadnie na kogoś, kto nie wierzył, bo nie uważał na lekcjach z fizyki, więc pewnie należy do biedniejszej części społeczeństwa, w odróżnieniu od tego, który wierzył, bo uważał, i teraz należy do bogatszej części społeczeństwa, to jak się uchyli, jest socjopatycznym egoistą? (...)

Czy rzeczywiście „wiara w nieomylność wolnego rynku zmienia nas w socjopatycznych egoistów” jak przeczytałem niedawno w DGP? Autora tej tezy nie wspomnę, bo nie chcę polemizować z autorem, tylko z tezą, zwłaszcza, że on pisząc o mnie, też nie wymienia nazwiska.
Zacznijmy od ustalenia, kto wierzy w „nieomylność wolnego rynku”? Ja na przykład nie wierzę. Rynek się nie myli, bo rynek nie ma zdania, nie ma swojej opinii, która może być błędna. Czy wierzymy w prawo grawitacji? Możemy nie wierzyć! Dopóki nie spadnie nam na głowę jakaś cegłówka. A jak spadnie ona na kogoś kto nie wierzył, bo nie uważał w szkole na lekcjach z fizyki, więc pewnie należy do biedniejszej części społeczeństwa, w odróżnieniu od tego, który wierzył, bo uważał i teraz należy do bogatszej części społeczeństwa, to jak się uchyli jest „socjopatycznym egoistą”?

Podobno „w ciągu ostatnich dwudziestu lat liberałowie obiecywali wielokrotnie, że obniżanie kosztów pracy i podatków to najlepszy sposób na ograniczenie bezrobocia? Efekt jest taki, że mamy dziś jedne z najniższych w Europie (i to nawet na tle innych krajów posttransformacyjnych) kosztów pracy oraz klina podatkowego (kto nie wierzy, niech zajrzy do danych Eurostatu i OECD). I jednocześnie bezrobocie, które tylko na kilka miesięcy (w 2008 r.) spadło poniżej 9 proc.”

Dręczy mnie pytanie: czy ktoś obniżał w Polsce koszty pracy w ciągu dwudziestu lat? Zyta Gilowska. Co prawda robiła to w 2007 roku bez sensu, ale jednak. I wówczas bezrobocie malało. Nie obniżenie składki zdrowotnej było tego siłą sprawczą, ale pewnie równie dobrze można twierdzić, że tak. W 1989 roku składka „na ZUS” wynosiła 38%. Obecnie wynosi 45%. Ale liczona jest od podstawy podwyższonej administracyjnie w związku z wprowadzeniem podatku dochodowego od osób fizycznych i „ubruttowieniem” z tego powodu wynagrodzeń. Eurostat i OECD nie wliczają do kosztów pracy tej części przymusowej składki emerytalnej pobieranej przez ZUS, która odprowadzana jest do OFE. A z punktu widzenia kosztów pracy i popytu na nią, dla pracodawcy nie ma najmniejszego znaczenia, co dzieje się z jego pieniędzmi zapłaconymi za pracę pracownika, które nie trafiają do kieszeni pracownika!

Twierdzenie, że historia firmy Biochem z Bochni, w którą rykoszetem uderzyło zarządzenie prezesa NFZ dotyczące refundacji nie uprawnia do formułowania „populistycznej bajeczki o wiecznie złym urzędniczym wilku i zawsze udręczonej przedsiębiorczej owieczce” jest oczywiście słuszne. Problem w tym, że firm takich jak Biochem są setki, jeśli nie tysiące. Od „ikon” takich jak Kluska, Jeziorny i Rej, JTT, czy Kama zaczynając, a na tych wszystkich nieznanych, o których mowa w programie „Państwo w Państwie” kończąc. Z ostatnich tygodni słynne uznanie, że montaż szaf wnękowych to nie „modernizacja” mieszkania (8% VAT) tylko „dostawa mebli” (23%) i próby ściągnięcia od monterów „zaległych” podatków sprzed lat.
Zgadzam się, że „zamiast dowodzić na wysokim poziomie ogólności, że urzędnik to bezduszny przedstawiciel państwowego „świata ciemności” i jako taki z zasady musi czynić tylko zło”, należałoby „pokazać, gdzie działanie administracji należałoby faktycznie ulepszyć”. Z jednym zastrzeżeniem – przykłady którymi operuję nie są „na wysokim poziomie ogólności”. Dotyczą konkretnych ludzi zniszczonych przez fiskusa. A co do postulatów ulepszeń, proszę bardzo: na przykład ujednolicenie stawek podatku VAT.

Postulat, żeby „zmusić ustawodawców i urzędy do tego, by nie zmieniały tak często przepisów albo przynajmniej nim to zrobią, sprawdziły, jak wpływają one na życie ludzi (a w tym i przedsiębiorców)” ładnie brzmi, ale jak ich zmusić? Podobno „droga do tego nie wiedzie przez mniej regulacji, lecz przez regulacje lepsze”. Wiara w to, że urzędnicy, którzy dobrze jeszcze niczego, nigdy nie uregulowali zrobią to kolejnym razem przypomina wiarę żony alkoholika, że tym razem, to on już przestanie pić.
Święte oburzenie, iż „Polakom liberalna narracja zdaje się podobać do tego stopnia, że chcą nawet czytać książki na ten temat” jest zrozumiałe. Tego typu książki mogą wywoływać „niepokoje społeczne”. I dlatego do 1990 roku mieliśmy cenzurę. Może powinniśmy ją przywrócić? I zamiast antologii tekstów wolnorynkowych „Odkrywając wolność” autorstwa Leszka Balcerowicza, która w ciągu ledwie kilku tygodni osiągnęła status bestsellera (ponad 20 tys. sprzedanych egzemplarzy) będziemy znów wydawać Dzieła Zbiorowe Karola Marksa?
Diagnoza, że „żyjemy w kraju, w którym ceny mieszkań są od lat horrendalnie wysokie i absolutnie niedopasowane do parytetu siły nabywczej społeczeństwa” jest oczywiście słuszna. Za czasów, gdy w księgarniach stały działa Marksa, ceny mieszkań były o wiele bardziej „dostosowane do parytetu siły nabywczej”. Tylko mieszkań nie było. Ale kierując się postulatem podawania postulatów ulepszeń służę takowym: pozycja deweloperów wynika z… regulacji. Po 1989 roku najlepsze lokalizacje pod inwestycje mieszkaniowe trafiały do „krewnych i znajomych królika”. Było ich niewiele, więc marże osiągane z tych inwestycji były szalone co „ustawiło” sytuację na lata. Czy to rynek zrobił? Czy urzędnicy z ratusza? Do dziś w miastach nie uchwalono planów zagospodarowania przestrzennego. W tym gąszczu poruszają się najlepiej ci, którzy robią to od dawna. I potem dyktują ceny. Przyłączenia do sieci kanalizacyjnej dla indywidualnych inwestorów graniczą z cudem, więc ludzie wolą, zamiast budować samemu, zapłacić deweloperowi. Oczywiście, że „zmusza to Polaków do wiązania sobie u nogi ciężkiej kuli w postaci ogromnego (w stosunku do zarobków) kredytu rozłożonego na wiele lat”. Ale czy to aby nie ustawodawca uczynił kredytobiorców niewolnikami banków? Zasady emisji „pieniądza kredytowego” które uczyniły z banków władców świata wynikają z przyjętych regulacji prawnych. Podobnie jak jednostronna możliwość zmiany wysokości odsetek, czy zasady egzekucji należności ze słynnym Bankowym Tytułem Egzekucyjnym, który czyni z bankierów sędziów i komorników.

Więc zgodnie z postulatem, zgłaszania postulatów, w zakresie „budowlanki” zgłoszę postulat „zmuszenia” gminy do przyjęcia planów zagospodarowania przestrzennego. Jak? To akurat zrobić prosto: jak nie ma planu do końca 2014 roku właściciel może budować co chce. zgłoszę postulat. Zapewniam, że wtedy szybciutko plany zostaną uchwalone. A w zakresie kredytów – przynajmniej znieśmy BTE.

A w tezie o „żelaznej pięści niewidzialnej ręki rynku”, która ma uderzyć, jak w „worek treningowy” w różne grupy społeczne, które „naszym zdaniem do nierównej walki z wolnym rynkiem stawać nie muszą” – jak „na przykład nauczyciele” intryguje mnie najbardziej czyja ona jest? Bo w pierwszej osobie liczby mnogiej, to już nawet komuniści przestali mówić o sobie. Ale może to naleciałość po lekturze dzieł Marksa?



Oczywiście warto zastanowić się „nad wizją zaprezentowaną niedawno w DGP przez Jana Wróbla, publicystę i dyrektora liceum: „Lubię myśleć o tym, że nauczycielki i nauczyciele pracują i na lekcjach, i nie na lekcjach w swego rodzaju nowoczesnym biurze prowadzącym działalność zarówno dla małych, jak i dla dużych Polaków. Są inaczej wykształceni i inaczej opłacani. Jest ich mniej niż dzisiaj, zadań mają więcej niż dzisiaj, ale szkoła jest na tyle atrakcyjnym podmiotem na rynku pracy, że nawet dla dobrego akapitu w CV warto w niej pracować. Struktura jest bardzo elastyczna, a chiński mur dzielący szkołę od świata normalnego rozsycha się i zarasta chwastami. Szkoły są samodzielne, odważne w realizowaniu własnych programów nauczania i otwarte są zwłaszcza w te w dni, w których lekcji nie ma”. A nawet nie trzeba się zastanawiać. Fajnie by tak było? Jaka jest droga do tego? Zgodnie z postulatem zgłaszania postulatów proponujemy od lat bon oświatowy. Kto jest jego głównym przeciwnikiem? Tak bronione związki zawodowe nauczycieli. Bo to rodzice płaciliby nauczycielom. Nauczyciele staliby się usługodawcami – tak jak dziś już jest w szkołach prywatnych i społecznych. Zadziałałaby „żelazna pięść rodziców” Brrr… Co za okrucieństwo!

Pełna zgoda tylko w jednym: „wyniki egzaminu szkolnego stały się dziś fetyszem (…) Szeroka koalicja ciężko pracuje dziś na to, by uczniowie uzyskiwali jak najlepsze wyniki w wystandaryzowanych testach”. Ale czy rzeczywiście „szkoły są tym zainteresowane ze względu na miejsca rankingowe, rodzice – w trosce o kariery swoich dzieci, same zaś dzieci – z myślą o przejściu do następnego etapu edukacji”? Nie! Szkoły są tym zainteresowane bo nauczycielom jest wygodniej sprawdzić test niż wypracowanie! Rodzice nie są tym zainteresowani w ogóle, a same dzieci dlatego, że łatwiej wykuć niż zrozumieć. Tylko pytanie: co to ma wspólnego z rynkiem i liberalizmem??? To rynek wymyślił testy? Czy urzędnicy z ministerstwa? Przecież „pracodawcy nie czekają wcale na młodych karierowiczów. Wśród cech, które powinien mieć pracownik, wymieniają kreatywność, analityczny rygor i myślenie interdyscyplinarne. Czyli chcą odwrotności współczesnego systemu wychowania.” No właśnie! Rynek chce czego innego, czegoś, co autor pochwala, a urzędnicy mu tego nie dają, a autor krytykuje rynek a wychwala urzędników! Czyżby to efekt rozwiązywania za dużo testów? Bo po „analitycznym rygorze” nie ma tutaj śladu.

To prawda, że w stawianych za wzór Niemczech uzwiązkowienie wynosi 25%, a strajków jest tam „20 razy mniej niż we Włoszech”. Ale ile jest tam organizacji związkowych na kolei, albo w jednej kopalni? I jakie przywileje mają ich szefowie? Jest też wiele innych różnic. W „Duchu praw” Monteskiusz pisał, że nie ma jednego modelu prawa dla wszystkich społeczeństw w różnych czasach i miejscach na ziemi. Bo przecież w Chinach „uzwiązkowienie” jest jeszcze większe a strajków nie ma w ogóle. Dlaczego nie podać tego przykładu? I na koniec ciekawostka: najwięcej strajków jest w Polsce w… spółkach i instytucjach państwowych.

Najrozsądniej brzmi taki akapit: „pierwszą decyzją menedżera PKP kierowanego logiką rynku będzie likwidacja nierentownych połączeń. Poprawi to oczywiście bilans spółki. Ale co z ludźmi, którzy tą linią dojeżdżali do pracy? Oczywiście ich los nie wlicza się już w rachunek zysków i strat takiego przedsiębiorstwa. Ale w rachunek zysków i strat spółki o nazwie Rzeczpospolita Polska (którego udziałowcami jesteśmy my wszyscy) już tak. A straty będą takie, że ludzie odcięci od połączenia kolejowego stracą mobilność, a przez to będą mieli dużo mniejsze szanse na znalezienie pracy. A to z kolei strata dla PKB, konieczność łożenia na ich zasiłki oraz większe prawdopodobieństwo korzystania z publicznej opieki zdrowotnej. Nie mówiąc już o stratach kapitału społecznego.”

Skoro PKP nie zarabia, to musi być dotowane przez podatników – także tych, którzy jeżdżą kolejami, a przynajmniej jeździli, dopóki nie zostały zlikwidowane. Kierowanie środków na utrzymanie nierentownych połączeń kolejowych jest możliwe tylko i wyłącznie dzięki wysysaniu ich z innych sektorów gospodarki – na przykład z PKS. Dlaczego spółka Rzeczpospolita Polska ma lepiej traktować pociągi niż autobusy, a maszynistów lepiej niż kierowców? No i jeszcze jedno: PKP są przecież państwowe!!! Oczywiście mianowany przez państwo „menedżer PKP kierowany logiką rynku” zanim się weźmie za likwidowanie nierentownych połączeń powinien sprawdzić, dlaczego są nierentowne i czy nie mogą być rentowne. Podobnie dziennikarz, zanim się weźmie za pisanie o ich likwidowaniu powinien sprawdzić mniej więcej to samo.
Kapitalizm to zły system. Nie zapewnia ludziom równości i nie zaspakaja ich potrzeb jak miał to czynić komunizm. Tylko że lepszego systemu nie udało się nigdzie zaprowadzić tam, gdzie zasoby naturalne nie wystarczają i trzeba zająć się produkcją albo handlem.
Skąd popularność idei rynkowych wśród młodych ludzi? Bo to dla nich rynek jest szansą. Dzięki działaniu jego praw mają możliwość konkurowania z innymi. Bo jedyne prawdziwe zdanie w krytykowanym przeze mnie (nie przez „nas”) tekście to to, że „przedsiębiorcy nienawidzą konkurencyjnych rynków jak plagi.” Tak. Marzeniem każdego przedsiębiorcy jest zostać monopolistą! Żeby nie mieć konkurencji! I dlatego zajmują się lobbingiem – żeby politycy im to ułatwili. „Wolny rynek to rynek w pełni konkurencyjny. To znaczy, że ilekroć próbujesz coś na tym rynku sprzedać, to samo robi twój konkurent. A to oznacza wojnę cenową. Czyli cena idzie w dół. A wraz z nią twój zysk”. No właśnie. Rynek nie jest dla „kapitalistycznych krwiopijców”, „burżujów”, czy „prywaciarzy”. Rynek jest dla „ludu”. Bo za sprawą działania praw rynku burżuje muszą dostarczać ludowi to, czego lud potrzebuje, po jak najniższej cenie!

Co do idei spółdzielczości, to nie słyszałem, żeby zwalczał ją jakiś liberał? To, że „Polakom wciąż kojarzy się ona ze skorumpowanymi zarządcami spółdzielni mieszkaniowych w kiepskich garniturach zapamiętanymi z filmów Barei” nie jest winą liberałów. Tylko komunistów. Liberałowie wołają: „róbta co chceta”. Chceta zakładać spółdzielnie? Zakładajta. I niech państwo wam w tym nie przeszkadza.

Podobno „kiedyś jeden z czołowych liberalnych publicystów przekonywał, że gdyby klasycy liberalizmu w stylu Adama Smitha czy Friedricha von Hayeka spojrzeli na to, co się dzieje w Polsce, złapaliby się za głowę. Tyle że niez powodu zbyt małej ilości wolnego rynku w naszym kraju”. Pierwsze zdanie jest moje. Ale drugie już nie. Od czasów Keynesa przyjęła się praktyka przeinaczanie czyichś sądów, żeby można je było łatwiej krytykować. Podobno „znając twórczość i biografie obu myślicieli, można przypuszczać, że Hayekowi niezbyt by się w Polsce podobało. W końcu autor „Drogi do zniewolenia”, który większą część życia przepracował na państwowych posadach, byłby zniesmaczony pogardą, jaką większość liberałów otacza pracowników sektora publicznego. A Adam Smith? Chyba padłby z powrotem trupem. Szkot był zdeklarowanym zwolennikiem wolnego rynku. Ale głosił, że nie zadziała on bez dążenia do równowagi i sprawiedliwości społecznej.”

Amerykańscy socjaliści nie mieli odwagi występować pod szyldem socjalizmu więc, jak na socjalistów przystało, ukradli innym nazwę „liberalizm”, a liberałów nazwali „konserwatystami”. Dlatego Hayek najpoczytniejsze swoje dzieło – Konstytucję wolności – zakończył rozdziałem „Dlaczego nie jestem konserwatystą”. Zdaje się, że doczekaliśmy „prawdziwej” interpretacji Smitha i Hayeka. Takiej, która uzasadni: kartę nauczyciela i inne przywileje związkowe, czy utrzymywanie nierentownych połączeń kolejowych. W „Drodze do poddaństwa” Hayek pisał, że każdy interwencjonizm, chociażby powzięty był początkowo w minimalnym zakresie, prowadzi siłą rzeczy do kolektywizmu. Nie ma bowiem drogi pośredniej pomiędzy systemem wolnej konkurencji, a całkowitą kolektywizacją życia. Raz podjęte działania interwencjonistyczne

stwarzają sytuację, w której po pewnym czasie zmuszeni jesteśmy regulować więcej zjawisk niż początkowo zamierzaliśmy. Nie możemy wówczas ograniczyć tych działań tylko do wybranych sfer naszego życia, jak tego byśmy pragnęli, lecz musimy regulować je wszystkie. Prędzej lub później kończy się to całkowitym zniewoleniem każdego z nas. ższość konkurencji wynika nie tylko stąd, że jest ona najskuteczniejszą ze znanych metod realizacji własnych zamierzeń, ale także, a może nawet bardziej, z tego, że jest jedyną metodą, dzięki której nasze działania mogą się do siebie wzajemnie dostosowywać, bez przymusu ze strony władzy i bez jej arbitralnej interwencji. Oczywiście, możliwości stojące przed ubogimi w społeczeństwie wolnorynkowym są dużo bardziej ograniczone niż te, jakie otwierają się przed ludźmi bogatymi.

Nie umniejsza to jednak prawdziwości twierdzenia, że w społeczeństwie takim ubodzy cieszą się dużo większą wolnością od tej, jaką w społeczeństwach skolektywizowanych posiadają osoby zamożne. Poza tym, któż będzie chciał zaprzeczyć, że świat, w którym bogaci mają władzę, jest mimo wszystko lepszy od świata, gdzie wyłącznie ci, co są już u władzy mogą zdobyć bogactwo? Zastąpienie władzy ekonomicznej przez polityczną oznacza zastąpienie władzy w pewnym sensie zawsze ograniczonej, władzą przed którą nie ma żadnej ucieczki. Albowiem ta pierwsza, choć może służyć jako narzędzie przymusu, w rękach osób prywatnych nigdy nie jest władzą wyłączną. Tymczasem, wykorzystywana jako instrument władzy politycznej, stwarza ona zależność w stopniu niewiele różniącym się od niewolnictwa. Ci, co najbardziej pragną planować życie społeczne, gdyby im na to pozwolić, staliby się w najwyższym stopniu niebezpieczni i nietolerancyjni wobec planów życiowych innych ludzi. Często, tchnącego dobrocią i oddanego jakiejś sprawie idealistę, dzieli od fanatyka tylko mały krok. Autorowi „znającemu twórczość i biografię” Hayeka polecam taki na przykład passus: „Chociaż to resentyment sfrustrowanego specjalisty przydaje najwięcej siły żądaniom wprowadzenia planowania życia społecznego, trudno o świat gorszy do zniesienia - i bardziej irracjonalny - niż ten, w którym najznakomitszym specjalistom wszystkich dziedzin dane byłoby w sposób niekontrolowany realizować swe idee”.

A Smith? Był etykiem. Przed „Bogactwem narodów” napisał „Teorię uczuć moralnych”. Główną kategorią wokół której koncentrują się zawarte w niej rozważania jest zaczerpnięte od Dawida Hume’a i Thomasa Hutchesona pojęcie sympatii. Dopiero w jej świetle staje się jasne przesłanie zawarte w „Bogactwie…”, gdy Smith pisze, że „każdy człowiek czyni stale wysiłki, by znaleźć najbardziej korzystne zastosowanie dla kapitału, jakim może rozporządzać. Ma oczywiście na widoku własną korzyść, a nie korzyść społeczeństwa. Ale poszukiwanie własnej korzyści wiedzie go w sposób naturalny, a nawet nieuchronny do tego, by wybrał takie zastosowanie, jakie jest najkorzystniejsze dla społeczeństwa” Liberałowie to doskonale wiedzą. Dlatego żaden z nich odczuwa „pogardy wobec pracowników sektora publicznego” ani wobec żadnych innych ludzi. To socjaliści ciągle wyrażają pogardę do „prywaciarzy” i zwolenników wolnego rynku.

Robert Gwiazdowski, Centrum im. Adama Smitha