Spada popyt wewnętrzny. Polacy, którzy realnie zarabiają coraz mniej, chcą mniej wydawać na zakupy. W efekcie spada nasz import z krajów rozwiniętych, w tym z Unii Europejskiej, a rośnie z krajów rozwijających się oraz Europy Środkowo-Wschodniej. Skorzystają na tym rodzimi producenci.
Biedronka deklaruje, że 9 na 10 oferowanych przez nią produktów pochodzi od polskich dostawców. Jednym z wielu ważnych powodów tego działania jest opłacalność. Przy stale wahających się kursach walut sprowadzanie towarów z zagranicy do Polski to gra w ruletkę.
– Dzięki temu, że współpracujemy z wytwórcami na miejscu, możemy szybko reagować na potrzeby konsumentów. Jesteśmy też w stanie szybko dostarczyć produkt na półkę. Od momentu produkcji do czasu wystawienia go w naszym sklepie mija już tylko 48 godzin. To nie jest możliwe w przypadku towarów importowanych – podkreśla Alfred Kubczak, dyrektor ds. relacji zewnętrznych w Biedronce. Poza tym, jak dodaje, konsumenci sami są zainteresowani tym, co z Polski. Niewątpliwie w zmianie przyzwyczajeń sporą rolę odegrał kryzys. Bo klienci kojarzą, że to, co polskie, jest nie tylko lepsze, lecz także tańsze. Przynajmniej jeśli chodzi o żywność. A więc śmiało można powiedzieć, że kryzys doprowadził do rozwoju patriotyzmu konsumenckiego.
Jak wynika z przeprowadzonych pod koniec 2012 r. badań stowarzyszenia PEMI na potrzeby akcji „590 powodów, dla których warto kupować polskie produkty”, dziś już 50 proc. Polaków zawsze lub zwykle sprawdza, czy produkt został wyprodukowany w naszym kraju. Kraj pochodzenia danego produktu wpływa też na decyzję zakupowe konsumentów. Blisko 61 proc. badanych stwierdziło, że prędzej kupi produkt, gdy informacja o jego pochodzeniu jest dobrze wyeksponowana. Zrozumieli to właściciele sieci i obecnie wszystkie hiper- i supermarkety deklarują, że większość produktów, które sprzedają, została wytworzona w Polsce.

Traci Unia Europejska

Na wzroście naszego lokalnego patriotyzmu najbardziej tracą producenci z państw Unii. Jak wynika z danych GUS, w ubiegłym roku przywieźliśmy do kraju towary za 151,7 mld euro, o 0,6 proc. mniej niż w 2011 r. Największy spadek – o 5,1 proc. – zaliczył import z Unii Europejskiej. Lekko więcej – o 2,7 proc., do 29,9 mld euro – wzrósł import z krajów rozwijających się, a najbardziej, bo o niemal 14 proc., do 24,5 mld euro – z Europy Środkowo-Wschodniej.
– Spadek importu z Unii Europejskiej obserwujemy od połowy ubiegłego roku. To efekt ograniczenia inwestycji publicznych i konsumpcji. Coraz mniej sprowadzamy z Zachodu wysoko wyspecjalizowanego sprzętu, materiałów, wyrobów – tłumaczy Rafał Benecki, ekonomista ING BSK.
W rezultacie import z Niemiec, naszego głównego partnera handlowego, w ubiegłym roku w porównaniu z 2011 r. zaliczył niemal 6-proc. spadek, z Wielkiej Brytanii – ponad 7-proc., z Francji – 5,7-proc., a Włoch – 5,5-proc. – Niemała w tym rola przemysłu motoryzacyjnego. Spadek popytu na samochody w całej Europie powoduje, że do naszych fabryk i ich podwykonawców sprowadzanych jest coraz mniej części i podzespołów – wyjaśnia Piotr Piękoś, ekonomista Pekao.
W Polsce rosnące bezrobocie i spadające płace realne nie sprzyjają konsumpcji. Gospodarstwa domowe oszczędzają, szukają coraz tańszych produktów. – W efekcie spada popyt na dobra luksusowe. Importerzy szukają tańszych zamienników w krajach regionu i państwach rozwijających się – mówi Piotr Piękoś.

Zyskuje region

Korzystają na tym Rosja, Chiny czy Korea Płd. Choć dynamika importu z tych dwóch ostatnich państw jest już bardzo niewielka, poniżej 3 proc. – Produkcja w Azji już jest znacznie droższa niż jeszcze kilka lat temu. Do tego w ostatnich latach w związku z dużymi wahaniami kursu ropy i walut rosły koszty transportu i samego wytwarzania. Dlatego część firm decyduje o powrocie z produkcją do kraju albo do państw Europy Środkowej i Wschodniej – wyjaśnia Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek, główna ekonomistka PKPP „Lewiatan”.
Dlatego polskie firmy zmieniają też kierunki swojego importu. Obecnie coraz więcej produktów i surowców poszukują na rynkach Europy Wschodniej i w krajach rozwijających się. – Surowce i półprodukty tam dostępne są tańsze niż na terenie Unii Europejskiej – mówi Krzysztof Półgrabia, prezes zarządu Grupy Pamapol. Niestety wybór na tych rynkach jest ograniczony.
– Wysokiej jakości mięso wieprzowe, schaby i szynki nadal importujemy z terenu UE. Grzyby, pędy bambusa, które wykorzystujemy w naszych daniach gotowych, kupujemy w krajach rozwijających się – dodaje Krzysztof Półgrabia.



Powrót produkcji

Spowolnienie gospodarcze nasiliło nie tylko wśród Polaków, ale Europejczyków w ogóle w tendencję do poszukiwania na półkach w sklepach towarów w atrakcyjnej cenie. Rafał Benecki jako przykład kalkulacji kosztów podaje branżę RTV-AGD. Polska jest największym producentem tego sprzętu w Europie. – RTV-AGD jest zazwyczaj wielkogabarytowe, a więc kosztowne w transporcie. Dlatego wiele firm, w tym europejskich gigantów, zdecydowało się produkować go w Polsce, bo stąd dużo taniej jest go dowieźć w każdy zakątek naszego kontynentu – mówi Benecki.
Przykładem jest Samsung, który kilka lat temu przejął od Amiki we Wronkach dwa zakłady po to, by w naszym kraju uruchomić własną produkcję pralek i lodówek. Dzięki temu na każdej sztuce sprzętu sprzedawanego w Polsce lub innych krajach Europy może zaoszczędzić kilkadziesiąt dolarów. Bo tyle kosztowało jego sprowadzenie z azjatyckich fabryk firmy. O tym, że decyzja opłaciła się Samsungowi, świadczyć może to, że w tym roku zamierza niemal trzykrotnie zwiększyć produkcję, z 880 tys. sztuk do 2,4 mln sztuk. W przyszłości firma nie wyklucza rozszerzenia zakładów o nowe linie produkcyjne. Na taki krok może się też zdecydować Hayer. Zwłaszcza że firma zapowiedziała podbój polskiego rynku, a to oznacza, że musi zaproponować nie tylko wysokiej jakości sprzęt, ale też tani – w dolnych widełkach cenowych.
Zresztą o tym, że producenci coraz chętniej wytwarzają swoje urządzenia w Polsce, świadczą zakłady Zelmera w Radomsku. Fabryka już 10 proc. z 3 mln sztuk produkowanych urządzeń wytwarza na zlecenie innych przedsiębiorców. W tym roku oczekuje wzrostu zamówień o kilkadziesiąt procent. – Nie wykluczałbym, że w ten sposób zaczyna myśleć wielu innych producentów – mówi Rafał Benecki.
Ekonomiści są zdania, że kolejnym argumentem przemawiającym za produkcją w Polsce jest brak nacisków płacowych. Nie wykluczają, że jeśli kryzys będzie się przedłużał, a popyt wewnętrzny i zagraniczny spadał, coraz więcej firm będzie chciało produkować w naszym kraju, by w ten sposób obniżać koszty.
– W Chinach płace stale rosną, przez co koszty produkcji powoli się zrównują z naszym krajem. Do tego koszt transportu podlegają ciągłym wahaniom, podobnie jak dolar, w którym płacimy azjatyckim partnerom. To powoduje, że koszty importu są coraz mniej przewidywalne – przyznaje Marek Szostak, dyrektor ds. rozwoju w Wójcik Fashion Group.
Dlatego, jak dodaje, firma chce zlecić polskim szwalniom kolejne partie produkcji. – Dziś w Polsce produkujemy już 70 proc. naszych wyrobów. Docelowo chcemy, by w krajowych zakładach powstawały prawie wszystkie nasze kolekcje – podkreśla Marek Szostak.
Podobne plany mają inni producenci ubrań, ale nie najwięksi. Ci ostatni nadal deklarują, że polskie fabryki są zbyt mało wydajne, przez co nie byłyby w stanie wyprodukować w całości tego, czego oczekują zamawiający. Przyznają jednak, że produkcja w Polsce coraz bardziej się opłaca nie tylko ze względu na koszty, lecz także na jakość, która jest na wyższym poziomie niż w Azji. A konsumenci chcą kupować tanie, ale dobrej jakości rzeczy.
Moda na to, co polskie, zbawienna? Niekoniecznie
Polacy poszukują polskich produktów. Zwracają uwagę na producenta i wybierają rodzimego. Super- i hipermarkety, nawet te najdroższe, szukają miejscowych wytwórców i jeśli mogą, zaopatrują się u nich. Hura! W końcu zrozumieliśmy to, co od dawna wiedzieli Niemcy, Francuzi, Brytyjczycy, Włosi czy Hiszpanie. Najlepsze jest to, co nasze. Wspieraj swoich.
Byłoby wspaniale, ale to niekoniecznie prawda. Przede wszystkim w Polsce od początku kryzysu rośnie bezrobocie. Jeszcze po 2007 r. lekko przekraczało 11 proc., a w styczniu tego roku, według wczorajszych danych GUS, przekroczyło 14 proc. Przez rok w sektorze przedsiębiorstw, czyli w firmach zatrudniających powyżej dziewięciu osób, pracę straciło 45 tys. osób. Przeciętne wynagrodzenie w porównaniu ze styczniem 2012 r. wzrosło o prawie 14 zł do 3680 zł, czyli o 0,4 proc. – Liczony rok do roku wzrost płac jest najniższy od dekady – mówi Maciej Reluga, główny ekonomista BZ WBK.
Biorąc pod uwagę inflację, realnie Polacy są coraz biedniejsi, zarabiają o 1,3 proc. mniej niż przed rokiem. Ostatni raz wzrost wynagrodzeń był wyższy od wzrostu inflacji w maju ubiegłego roku.
To oznacza, że gospodarstwom domowym powodzi się coraz słabiej. Konsekwencją jest poszukiwanie coraz tańszych produktów. A polskie są po prostu tańsze od zachodnioeuropejskich.
Markety właśnie z tego powodu zwracają się do lokalnych producentów – są tańsi. W dodatku ze światowym koncernem słabiej się negocjuje marże, bo wiadomo, że sklep nie może sobie pozwolić na to, by na jego półkach nie było produktu X czy marki Y. Polskiego, regionalnego producenta można z kolei wycisnąć jak cytrynę – wymusić niższe marże i odwlec termin zapłaty. Bo się nie sprzeciwi, bo nie ma gdzie pójść. Przedstawiciele branży mięsnej mówią o spadku marży rzędu 3 proc. – do 10–26 proc. Ale przez to rentowność producentów stopniała do 2–8 proc. Producenci makaronów mówią z kolei, że przez naciski na cenę i ogromną konkurencję ich rentowność nie przekracza często 3 proc. Narzekają piekarze i branża mleczarska.
Przy wahaniach kursów walut sprowadzanie towarów z zagranicy to gra w ruletkę. Spada więc import, a rosną zamówienia u naszych producentów