Od pięciu lat kanclerz Angela Merkel narzuca Europie sposób walki z kryzysem. Skutek? Europa przegrała wszystko, co było do przegrania, a Unia stoi na skraju rozpadu.
Kryzysowa zaraza – najgorsza od 70 lat – zaczęła się dokładnie pięć lat temu w Ameryce. Za Atlantykiem dały jej początek: pęknięcie gigantycznej bańki na rynku nieruchomości, upadek opartego na skomplikowanych instrumentach pochodnych systemu finansowego i niezrównoważony do ekstremum handel z Chinami. Szybko okazało się, że bardzo poważne problemy ma Europa. W czwartek rano 9 sierpnia 2007 roku IKB Deutsche Industriebank przyznał, że miał w USA potężne inwestycje na rynku derywatów, które stały się nic niewarte. Zaraz potem to samo ujawnił największy bank Francji BNP Paribas. A brytyjski Northern Rock od razu ogłosił niewypłacalność. Panika sparaliżowała rynki finansowe: banki przestały sobie pożyczać, indeksy giełdowe pikowały, zatrzęsło się euro.
Tego dnia prezes Europejskiego Banku Centralnego Jean-Claude Trichet podjął decyzję, która uruchomiła płynący do dziś strumień setek miliardów euro pomocy publicznej. EBC oddał do dyspozycji bankom komercyjnym 95 mld euro pod zastaw ich niepewnych aktywów w ramach tzw. operacji repo. Gdy parę godzin później dzień wstawał w Waszyngtonie, szef Rezerwy Federalnej Ben Bernanke zadzwonił do człowieka, którego opinie szanował najbardziej: prezesa nowojorskiego oddziału amerykańskiego banku centralnego, dziś sekretarza skarbu Timothy’ego Geithnera. Po krótkiej rozmowie zapadła decyzja: o godz. 8.25 Fed także uruchomił operację repo. Najpierw na sumę 12 mld dol., jednak gdy okazało się, że rynki wciąż panikują, 70 min później na kolejne 12 mld dol. W ślady UE i USA poszły banki centralne Australii, Kanady i Japonii. W sumie w dwa dni wpompowano w system bankowy 300 mld dol.
Współdziałanie między Ameryką a Europą nie trwało długo. Po obu stronach Atlantyku władze miały zupełnie inny pomysł na uporanie się z gospodarczym kataklizmem. Prezydent George W. Bush, potem Barack Obama stworzyli zgrany zespół z Bernankem. I choć w pierwszym roku kryzysu popełnili kardynalny błąd, dopuszczając do upadku banku Lehman Brothers i wybuchu paniki, potem już szybko chwycili byka za rogi: rynek finansowy został od nowa wyregulowany, banki uzdrowione, a gospodarka kraju – choć z trudem – to jednak staje na nogi.
W Europie kompletnie zawiodły brukselskie instytucje: okazało się, że dyrektywy na niewiele się zdają, gdy inwestorom pali się grunt pod nogami. Przywódcy największych krajów Unii musieli więc wziąć sprawy w swoje ręce. I wyciągając wniosek z tragedii Lehman Brothers, postanowili, że na Starym Kontynencie nie dopuszczą do upadku dużego banku. Ruch był słuszny, ale niewystarczający. Przejmowanie (de facto nacjonalizacja) za setki miliardów euro upadających instytucji finansowych okazało się wysiłkiem ponad miarę dla wszystkich dużych krajów strefy euro, poza jednym: Niemcami. Początkowo niechętnie, z czasem coraz śmielej kanclerz Angela Merkel weszła w rolę przywódcy Europy w walce z kryzysem. Ale z miernym skutkiem: dziś strefa euro, a wraz z nią cała Unia, nigdy nie była tak bliska rozpadu.

Kardynalne błędy kanclerz

Angela Merkel błędnie przyjęła, że kryzys w Europie ma tylko jedną przyczynę: rozpasanie budżetowe krajów południa Unii. I wszędzie stosowała kurację przez cięcie wydatków. Tymczasem jest także druga przyczyna kryzysu. To wady strukturalne samej unii walutowej. Ale z tym problemem Berlin nie chce się zmierzyć – mówi nam Neil Shearing z londyńskiego Center for European Reform (CER).
Powód uporu Niemiec jest prosty do zrozumienia – Angela Merkel łudzi się, że euro da się uratować bez przeprowadzenia bardzo kosztownej dla niemieckiego podatnika przebudowy fundamentalnych zasad działania Eurolandu. I odnosi dzięki temu sukces wśród własnych wyborców. Podczas gdy od Grecji przez Włochy, Hiszpanię aż po Francję kryzys zmiata kolejnych przywódców, pozostająca od 7 lat u władzy kanclerz bije rekordy popularności. Jak podała telewizja publiczna ARD, w lipcu ufało jej 58 proc. Niemców. Wszystko wskazuje na to, że Merkel wygra wybory w 2013 r. i po raz trzeci stanie na czele rządu. – Od lat Merkel utrzymuje wyborców w ułudzie, że wyrzeczenia nie będą konieczne. To bardzo niebezpieczna strategia – podkreśla w rozmowie z DGP Ansgar Belke, profesor Uniwersytetu w Duisburgu.
Kierowanie się w polityce przede wszystkim słupkami poparcia opinii publicznej sprawiło, że od wybuchu kryzysu – czyli aż od 5 lat – Merkel nie wypracowała spójnej wizji przełamania problemów unii walutowej. Działała instynktownie, idąc na ustępstwa dopiero wtedy, gdy była przyparta do muru. Jeszcze w lutym 2010 r. zapewniała, że nigdy nie zgodzi się na wykupienie długów Grecji, bo „jest to sprzeczne z unijnymi traktatami”. Ale już pod koniec kwietnia, gdy Ateny nie były w stanie obsługiwać długu, a Grecy rzucili się do banków po oszczędności, w końcu dała zgodę na finansową pomoc dla Hellady.
– W ciągu weekendu ministrowie finansów strefy euro opracowali plan ratunkowy, przy czym cały czas patrzyli na zegarki. Musiał być gotowy, zanim w poniedziałek zaczną pracować azjatyckie giełdy – opowiada dyplomata Rady UE. Pośpiech nie był dobrym doradcą: drakońskie warunki przedstawione Grecji, w tym wysokie oprocentowanie pożyczek, zostały dobrze przyjęte w Bundestagu, ale okazały się zupełnie niemożliwe do wdrożenia przez Ateny. – Niemcy zapomniały, że gdy w latach 90. same były uważane za „chorego człowieka Europy”, reformy wprowadzone przez kanclerza Schroedera przyniosły owoce po 10 latach. A przecież był to okres prosperity na świecie i Berlinowi było o wiele łatwiej wdrażać zmiany niż dziś Grekom – podkreśla Belke.
Model zastosowany wobec Grecji został – pod naciskiem Berlina – powtórzony wobec kolejnych państw, które potrzebowały ratunku: Irlandii, Portugalii, Cypru. Tyle że, jak podkreśla ekonomista Paul Krugman, w tych przypadkach strategia cięć była jeszcze bardziej krótkowzroczna niż wobec Aten. – Grecja jest jedynym krajem strefy euro, którego kłopoty wynikają z nieodpowiedzialnej polityki budżetowej. W pozostałych przypadkach przyczyny załamania finansów nie miały nic z tym wspólnego – uważa laureat Nagrody Nobla.
W dążeniu do ochrony portfeli niemieckich podatników Merkel posunęła się jednak o wiele dalej. Pod jej naciskiem wiosną tego roku wymuszono na prywatnych wierzycielach Aten, by „dobrowolne” umorzyli 3/4 długu, zaś resztę obligacji zamienili na długoterminowe bony skarbowe. W ten sposób, rozumowała szefowa niemieckiego rządu, odciążone od sporej części długu Ateny zwrócą to, co pożyczyły od UE i MFW – a więc pośrednio przede wszystkim od Berlina.
Nacisk Berlina na prywatne banki przyniósł dokładnie odwrotne efekty. – Inwestorzy z przerażeniem uzmysłowili sobie, że skoro stracili pieniądze na obligacjach jednego kraju strefy euro, mogą stracić i na pozostałych: zaczęli wyprzedawać bony Włoch i Hiszpanii. A to oznaczało, że znacznie więcej państw potrzebowało finansowej pomocy Niemiec, by wywinąć się bankructwu – wskazuje Cinzia Alcidi z brukselskiego Centrum Europejskich Analiz Politycznych (CEPS).



Seria błędów

Kolejna wpadka Merkel to czerwiec. Na wiadomość o tym, że stan hiszpańskich banków jest dramatyczny – bo utopiły setki miliardów euro w kredyty hipotecznych, których nie uda się już spłacić – niemiecka kanclerz początkowo zgodziła się na uruchomienie przez Brukselę 100 mld euro pomocy bez żadnych warunków wstępnych.
Ale bardzo szybko natura księgowej wzięła w niemieckiej kanclerz górę. Wbrew zapowiedziom ze szczytu UE okazało się, że wsparcie jest uzależnione od przeprowadzenia przez rząd Mariano Rajoya pakietu drastycznych cięć (103 mld euro do 2014 roku) – już wiadomo, że rachunek za dodatkową pomoc Unii obciąży hiszpański skarb państwa, przyczyniając się do bardzo szybkiego wzrostu długu (z 68 proc. PKB do 80 proc. PKB tylko między 2011 i 2012 r.). Co gorsza, utrzymano zasadę, zgodnie z którą spłata zobowiązań wobec wierzycieli publicznych ma pierwszeństwo w stosunku do wierzycieli prywatnych. To wystarczyło, aby rentowność hiszpańskich obligacji przekroczyła 7 proc., a Madryt na początku sierpnia stanął na skraju bankructwa.
Kanclerz zdołała również odcisnąć swoje piętno na instytucji, która jako jedyna w krytycznej sytuacji byłaby zdolna uratować wspólny pieniądz – Europejskim Banku Centralnym. W trakcie negocjacji nad traktatem z Maastricht na początku lat 90. Niemcy zażądały – jako warunek przystąpienia do unii walutowej – przyznania EBC większej niezależności niż ta, którą posiada Bundesbank. W przeciwieństwie do amerykańskiej Rezerwy Federalnej, której statutowym mandatem jest walka nie tylko z inflacją, ale także bezrobociem, unijny bank miał dbać o jedno: aby tempo wzrostu cen nie przekraczało 2 proc. skali w roku.
– Gdy wybuchł kryzys, Fed w porozumieniu z Białym Domem konsekwentnie wdrażał strategię wspierania słabnącego wzrostu, w ramach której przeprowadził m.in. dwie operacje wpompowania na dużą skalę pustego pieniądza (tzw. quantitative easing). W tym czasie Niemcy nie zgadzały się na jakiekolwiek poluzowanie gorsetu pierwotnych regulacji statutu EBC – podkreśla Nicolas Veron, ekonomista brukselskiego Instytutu Bruegla. Sytuacja stała się krytyczna na przełomie 2010 i 2011 r. Inwestorzy do tego stopnia stracili zaufanie do wypłacalności peryferyjnych krajów Europy, że rentowność ich obligacji poszybowała w górę i stanęły one przed widmem niewypłacalności. Aby nieco ostudzić nastroje, EBC zaczął skupować bony skarbowe najpierw Grecji, Irlandii i Portugalii, potem także Włoch i Hiszpanii. Obligacji tylko tych ostatnich dwóch krajów EBC nabył za prawie ćwierć biliona euro. Z kolei na początku tego roku z inicjatywy prezesa EBC Mario Draghiego bank podjął inną, „niekonwencjonalną” inicjatywę, którą trudno uznać za część strategii trzymania w ryzach inflacji: uruchomienie trzyletnich kredytów dla banków o rekordowo niskiej, 1-procentowej stawce i niebywałej wartości jednego biliona euro. Ale posunięcia te, choć odważne, przyniosły tylko krótkotrwałe uspokojenie na rynkach.
– Jednak za każdym razem Niemcy, największy udziałowiec EBC, ostro sprzeciwiały się strategii wykraczającej poza walkę z inflacją. Sprawia to, że inwestorzy nigdy nie wiedzą, na ile konsekwentnie bank będzie działał i czy nie są to operacje jednorazowe. Właśnie dlatego nie przynoszą one trwałego uspokojenia rynku – tłumaczy Neil Shearing. W proteście przeciwko nowej strategii EBC w lutym dymisję złożył niemiecki przedstawiciel w radzie banku i murowany kandydat na nowego jego prezesa Axel Weber. Siedem miesięcy później jego gest powtórzył główny ekonomista banku i także członek jego Rady Jurgen Stark. A teraz ostre boje z Draghim toczy szef Bundesbanku Jens Weidmann.
Mimo tak wielu błędów przez pierwsze cztery lata kryzysu nigdy nie powstała alternatywa dla niemieckiej koncepcji walki z kryzysem. Ręce bardzo szybko umyła Wielka Brytania, której premier David Cameron nie tylko nie przyłączył się do paktu fiskalnego, ale musi walczyć z potężną frakcją Partii Konserwatywnej, która nie chce mieć nic wspólnego ze strefą euro, a wręcz domaga się organizacji referendum w sprawie wystąpienia kraju z Unii Europejskiej.
Partnerami w dyskusji o przyszłości unii walutowej bardzo szybko przestały być dwa inne duże kraje Wspólnoty: Włochy i Hiszpania. Z powodu narastających kłopotów finansowych zostały one zepchnięte do roli petenta, który nie może dyktować warunków pomocy. Natomiast Francja, jedyna potęga gospodarcza, która mogłaby stawić czoła potężnemu sąsiadowi zza Renu, od początku kryzysu podporządkowała się Berlinowi. Tak powstał słynny duet Merkozy (Angela Merkel – Nicolas Sarkozy), w którym tak naprawdę tylko jedna osoba o wszystkim decydowała, a druga tylko przytakiwała.
Choć od wielu miesięcy eksperci opisują kryzys za pomocą dramatycznych słów, tym razem wiele przesłanek pokazuje, że niemiecki pomysł na ratowanie unii walutowej wyczerpał się. Najbardziej widać to po zmianie sceny politycznej w Unii. Po majowych wyborach we Francji Merkel straciła gładko przytakującego partnera w Paryżu. Po raz pierwszy od powstania Wspólnoty nowy francuski prezydent Francois Hollande buduje koalicję nie z Berlinem, ale z Rzymem i Madrytem.
Na czerwcowym szczycie UE po raz pierwszy przeciw Merkel otwarcie wystąpił jej najwierniejszy sojusznik, najbardziej „niemiecki” premier Włoch w historii – Mario Monti. Zapowiedział, że zablokuje wszelkie porozumienie, jeśli kanclerz nie podejmie kroków, które doprowadzą do obniżenia rentowności włoskich (i hiszpańskich) obligacji. – Niemcy mówią, że jeśli rynki domagają się wysokiej premii za ryzyko zakupu obligacji danego państwa, oznacza to, że kraj ten nie zrobił wystarczająco dużo, aby zreformować gospodarkę. Ale wysoki spread wynika też z czegoś innego: obaw, że strefa euro się rozpadnie – tłumaczył premier Włoch. – Czy wiesz, że to, co robisz, nie jest pomocne – syknęła po dziewięciu godzinach rokowań Merkel. – Wiem, ale inaczej nie mogę – odparł i dodał, że jeśli nie dostanie pomocnej ręki ze strony Niemiec, do władzy szybko powróci Silvio Berlusconi i wszelka rozmowa o reformach w ogóle się skończy. Opozycja wobec programu zaciskania pasa rośnie także w Hiszpanii. W Holandii, innym bliskim sojuszniku Niemiec, po wrześniowych wyborach może z kolei powstać rząd o populistycznym nastawieniu.
Merkel nie jest nawet pewna poparcia dla swojej strategii w kraju. Philipp Roesler, przywódca koalicyjnych Wolnych Demokratów, opowiada się za wyrzuceniem Grecji ze strefy euro. Sceptyczna wobec polityki rządu jest też bratnia partia CDU, bawarska CSU. A 12 września Trybunał Konstytucyjny orzeknie, czy forsowany przez Merkel Europejski Mechanizm Stabilizacji jest w ogóle zgodny z ustawą zasadniczą RFN.
O tym, że Angela Merkel zbliża się do ściany, świadczą także dane o finansach peryferyjnych krajów strefy euro. Za cenę drastycznych programów oszczędnościowych miały one ograniczyć dług publiczny oraz deficyt budżetowy i odzyskać zaufanie inwestorów. Tak się jednak nie stało. Miały na to za mało czasu, koniunktura gospodarcza na świecie była zbyt kiepska, a i konieczne zmiany niefundamentalne. Optymistyczne prognozy Komisji Europejskiej przewidują, że dziura w finansach publicznych Grecji wyniesie w tym roku 7 proc. PKB, Hiszpanii 6,4 proc., a Irlandii nawet 8,3 proc. A więc kilkakrotnie więcej niż zakładał niedawno przyjęty przez przywódców państw strefy euro pakt fiskalny. Rośnie, często gwałtownie, dług państw objętych programem restrukturyzacji. W przypadku Madrytu tylko w ciągu jednego roku skoczył on z 68 proc. PKB do przeszło 80 proc. dochodu narodowego. A dla Grecji, mimo kolejnych planów darowania zobowiązań, wciąż wynosi 160 proc. PKB.
Po raz pierwszy od 2009 r. grunt zaczyna palić się pod nogami także samych firm niemieckich. Zdaniem monachijskiego Instytutu IFO jest coraz bardziej realne, że w drugiej połowie roku kraj ponownie wpadnie w recesję. Powód jest prosty: zubożałych mieszkańców innych państw Unii nie stać już na kupowanie niemieckich towarów. Co gorsza, szefowie koncernów przestają wierzyć, że strategia Merkel się powiedzie. I przygotowują się na najgorsze: rozpad strefy euro. – Upadek wspólnej waluty byłby dla nas po prostu katastrofą – przyznaje prezes BMW Norbert Reithofer.
Zdaniem tygodnika „Der Spiegel” niemieckie koncerny radykalnie ograniczają inwestycje w krajach południa Europy, a niemieckie banki udzielają tam kredytów tylko z funduszy lokalnych oddziałów, aby zminimalizować koszty ewentualnego rozpadu unii walutowej. Jednak to tylko działania kosmetyczne. Zdaniem IFO łączne koszty dla Niemiec utopienia wspólnej waluty byłyby astronomiczne: 1,5 bln euro, czyli 40 proc. dochodu narodowego Republiki Federalnej. Na to złożyłyby się nie tylko straty spowodowane załamaniem eksportu z powodu gwałtownej aprecjacji ożywionej marki niemieckiej, ale także ogromne (700 mld euro) kredyty, jakie Bundesbank udzielił państwom południa Europy w ramach unijnego systemu banków centralnych i które nigdy nie zostałyby spłacone. – Zostaliśmy złapani w pułapkę. Nie możemy wyjść ze strefy euro – uważa prezes IFO Hans-Werner Sinn.



Szantaż prezesa EBC

W porównaniu ze skutkami rozpadu unii walutowej koszty uratowania strefy euro, na jakie zdaniem większości ekonomistów powinny zdecydować się Niemcy, są relatywnie niewielkie. Ale jednak liczone w setkach miliardów euro. – Kanclerz musi zdać sobie sprawę, że sytuacja jest nadzwyczajna. Jest bliźniaczo podobna do tej, gdy rodziła się Republika Federalna. Wówczas pod naciskiem Stanów Zjednoczonych darowano Niemcom dług wobec krajów europejskich oceniany na 300 proc. PKB i wymóg wypłaty odszkodowań. Bez tego nie byłoby powojennego niemieckiego cudu gospodarczego – podkreśla Cinzia Alcidi.
I przypomina, że Berlin ma też swój udział w obecnych kłopotach strefy euro: jako pierwszy złamał pakt o stabilności i rozwoju, który miał wprowadzić kary dla państw o nadmiernym deficycie budżetowym, a niemieckie banki miały potężny udział w finansowaniu bańki spekulacyjnej na południu Europy, nie zastanawiając się nad tym, czy ich dłużnicy będą mieli kiedykolwiek szanse spłacić zobowiązania.
Na początku lipca 17 wybitnych europejskich ekonomistów publicznie zaapelowało do przywódców państw strefy euro o podjęcie decyzji, bez których nie da się uratować unii walutowej: stworzenia wspólnego systemu nadzoru banków Wspólnoty i funduszu gwarantującego depozyty oraz mechanizmu, który zapewni przynajmniej częściowe uwspólnotowienie długu państw Eurolandu (jedna z koncepcji zakłada powołanie przez Brukselę funduszu, który przejmie dług krajów strefy euro powyżej 60 proc. PKB w zamian za obietnicę, że spłacą go w ciągu 25 – 30 lat). Zdaniem sygnatariuszy listu pozwoliłoby to na stabilizację rynków finansowych w średnim okresie. Na krótką metę Berlin powinien natomiast zgodzić się na przyznanie licencji bankowej Europejskiemu Mechanizmowi Stabilizacji (ESM), dzięki czemu mógłby on w zasadzie bez ograniczeń korzystać ze wsparcia EBC i kupować na wielką skalę obligacje peryferyjnych państw Unii.
Wprowadzenie w życie tych propozycji oznaczałoby podjęcie przez Berlin ryzyka spłaty długu krajów południa Europy. Nie zachowali się tradycyjnie – minister finansów Wolfgang Schaeuble nie odrzucił tych koncepcji, ale uzależnił zgodę na utworzenie unii transferowej od przebudowy systemu politycznego UE. Bruksela, a właściwie jej nowe wcielenie znane pod roboczą nazwą „europejskiego ministra finansów”, miałaby przejąć kontrolę nad budżetami państw członkowskich. Szef Komisji Europejskiej byłby wybierany przez Parlament Europejski i zyskałby uprawnienia porównywalne do prezydenta USA. A Rada UE, w której zasiadają ministrowie krajów UE, zostałaby sprowadzona do roli izby wyższej europarlamentu. Tyle że taka wizja jest dziś całkowicie hipotetyczna, a wprowadzenie jej w życie zajmie w najlepszym przypadku kilkanaście lat. A tyle rynki finansowe czekać nie mogą.
W wywiadzie dla „Spiegla” sam Schaeuble przyznaje, że zmiana systemu działania Unii wymagałaby najpierw przyjęcia nowej konstytucji RFN i referendum, na którego wygranie na razie szans nie ma. Oddanie Brukseli prawa do decydowania o budżecie otwarcie wykluczył prezydent Francji Francois Hollande.
Ustępstwo Schaeuble w sprawie euroobligacji, unii bankowej i nowych praw dla ESM w tym kontekście okazało się więc całkowicie teoretyczne. I skłoniło prezesa EBC Mario Draghiego do bezprecedensowego szantażu. Zapowiedział, że bank wznowi skup włoskich i hiszpańskich obligacji i tym samym uratuje przed bankructwem oba kraje, a zapewne i całą strefę euro, ale pod warunkiem że równocześnie prawo do udzielenia pomocy Rzymowi i Madrytowi otrzyma ESM. A więc, że Berlin po raz pierwszy dla ratowania strefy euro wyłoży pieniądze bez stawiania żadnych warunków.
To zagrywka iście pokerowa, która prawdopodobnie decyduje o przetrwaniu wspólnego pieniądza. – Pozostało nie więcej niż trzy miesiące na uratowanie euro – mówi całkiem otwarcie szefowa MFW Christine Lagarde. Jeśli szantaż Włocha się jednak nie uda i Merkel znów odmówi współpracy, tym razem najbardziej zaszkodzi samej sobie. Nie tylko przegra w przyszłym roku wybory, ale przejdzie do historii jako ten kanclerz, który pogrzebał nie tylko niemiecki cud gospodarczy, lecz także dorobek pół wieku europejskiej integracji.
Kanclerz błędnie założyła, że kryzys w Europie ma tylko jedną przyczynę: rozpasanie budżetowe państw południa Europy. I wszędzie stosowała kurację polegającą na radykalnych oszczędnościach. Ale jest także druga przyczyna kryzysu: to wady strukturalne samej unii walutowej. Ale z tym problemem Berlin nie chce się zmierzyć – mówi Neil Shering z CER