W ostatnim czasie w ważnych gazetach przeczytałem o lemingach. Definicje są zbieżne, ale oceny zupełnie nie. Lemingi to pewna grupa społeczna, ludzie ukształtowani w okresie transformacji ustrojowej, produkt polskiego kapitalizmu.
Zgoda jest co do tego, że interesują się przede wszystkim swoimi sprawami osobistymi, koncentrują uwagę na własnym dobrobycie, ciężko pracują. Nie są buntownikami, akceptują zasady kapitalizmu. Tu zgoda chyba się kończy.
Według jednych to cechy pozytywne, służące cywilizacyjnemu awansowi Polski i politycznej stabilności. Według innych konsekwencją takiego podejścia jest egoizm i brak troski o dobro wspólne. Więcej, to postawa niepatriotyczna, bezkrytyczna uległość wobec stereotypów i wzorców zachodnich. Tocząca się dyskusja, choć nie wolna od – zrozumiałych – emocji, jest z pewnością ważna. Osobliwie teraz, gdy neoliberalny kapitalizm skrzypi, ale jego entuzjaści bynajmniej nie są skorzy do uznania, że coś zmienić trzeba. Twardo obstają przy dyrektywie: więcej rynku.
Lemingi są postrzegane jako społeczna baza neoliberalnego programu, przypisywanego często (moim zdaniem trafnie) Platformie Obywatelskiej. To z kolei niepokoi środowiska sympatyzujące z PiS. W ten sposób spór o naturę i charakter lemingów toczy się w politycznych dekoracjach. Podobnie było z moherowymi beretami, grupą utożsamianą z PiS i wykpiwaną przez sympatyków PO. Sporu prowadzonego w konwencji partyjnych gier lekceważyć nie należy, jednak warto dostrzec jego sens bardziej fundamentalny.
Stanowczo nie wszystkie ważne dla rozwoju gospodarczego kwestie podejmuje ekonomia (skądinąd dyscyplina ze skłonnościami imperialnymi i predylekcją do pychy). Można nawet zaryzykować twierdzenie, że ekonomiści (współcześnie prawie wszyscy) kluczowe dla rozwoju gospodarczego kwestie często pomijają. To konsekwencja fascynacji teoretycznymi modelami, które bardzo wielu z nich skłaniają do idealizacji rynku oraz pomijania historycznych uwarunkowań rozwoju. Jednym z takich kluczowych uwarunkowań jest struktura społeczna. I tego z pewnością dotyczy spór o cechy (a przede wszystkim konsekwencje) postaw lemingów.
Polski kapitalizm powstawał w szczególnych okolicznościach. Po czterech dekadach komunizmu i zależności od Rosji idealizacja kapitalizmu i Zachodu była właściwie nieuchronna. Ponadto – to bardzo ważne – aż do 2007 r. gospodarka światowa (z perspektywy Polski – zachodnia) rozwijała się szybko i my z tego korzystaliśmy. Wszystko to sprzyjało kształtowaniu się silnych i bardzo pozytywnych stereotypów na temat rynku i Zachodu (szczególnie UE). Musiały one zakorzenić się przede wszystkim w świadomości grup odnoszących też indywidualny sukces.

Ukształtowana w okresie transformacji struktura społeczna nie będzie sprzyjała rozwojowi gospodarczemu ani stabilności politycznej

W minionych dwu dekadach Polska rozwijała się dość szybko, ale nie bardzo szybko. Jednak niektóre grupy (profesjonaliści, przedsiębiorcy) doświadczyły nie tylko ogromnego awansu materialnego, ale też ogromnie zyskały na prestiżu. I coś jeszcze: uzyskały liczne przywileje. Z całą pewnością Polska jest dziś krajem o bardzo zróżnicowanych interesach. Nie sądzę, by do analizy struktury społecznej były przydatne marksowskie schematy klasowe, ale na pewno trzeba dostrzec coraz silniejsze rozwarstwienie dochodowe i wyraźne nierówności szans młodzieży związane z dziedziczeniem pozycji po rodzicach. Są tego liczne konsekwencje. Być może najważniejsze to niski poziom kapitału społecznego i ubogie państwo.
Wydaje się, że ukształtowana w minionych dwudziestu latach struktura społeczna nie będzie sprzyjała rozwojowi gospodarczemu ani stabilności politycznej. Jednak profesjonaliści (a bardziej jeszcze przedsiębiorcy) nie tylko nie podzielają tej diagnozy, lecz także nie mają świadomości, że korzystają z różnych przywilejów. Przeciwnie, jest wśród nich rozpowszechnione przekonanie, że doznają licznych dyskryminacji. W niektórych kwestiach (jak np. koszmarnie przewlekłe procedury sądowe) mają zresztą sporo racji. Ale już ich przekonanie, że utrzymują państwo, całkowicie mija się z faktami.
Z pewnością stoimy przed podobnym problemem co Stany Zjednoczone: relatywnie niskich obciążeń podatkowych grup zamożnych. I tak jak w tym wielkim kraju, także w Polsce wszelkie zrównoważenie obciążeń napotka z pewnością na silny opór. W Polsce nie bardzo zresztą widać polityczne ugrupowanie, które chciałoby podjąć się tej misji. Deklaracje SLD – kreatora podatku liniowego dla najzamożniejszych – są zupełnie niewiarygodne. Dla PO grupy zamożne to rdzeń politycznego targetu. PiS mnoży filipiki wymierzone przeciw oligarchom, ale gdy rządził obniżył im zasadniczo podatek PIT i zniósł podatek spadkowy. Co może zrobić Ruch Palikota, tego z pewnością nie wie nawet jego lider.
Nie pierwszy raz w swojej historii Polska znalazła się w sytuacji, gdy interesy najbardziej wpływowych grup kolidują z programem koniecznych zmian. Pocieszać się można tym, że nie jest to obecnie kolizja tak frontalna jak w pod koniec XVIII wieku lub w czasach komunistycznych. Demokracje mamy kulawą, ale jednak demokrację. Niepokoić musi, że wśród obywateli rośnie akceptacja dla autorytaryzmu. Można jednak mieć nadzieję, że nie powstanie sprawne ugrupowanie stawiające na tę kartę, że ani lemingi, ani moherowe berety nie będą miały okazji ulec pokusie.