Kebab, frytki, hot dogi, kanapki i wszystko w biegu – tak żywi się przeciętny Polak. Nie ma czasu i pieniędzy, żeby usiąść i spokojnie zjeść porządny obiad w restauracji.
Takie wnioski można wyciągnąć z raportu przygotowanego na prośbę DGP przez firmę badawczą Soliditet Polska z Grupy Bisnode. Wynika z niego, że w całym 2012 roku zarejestrowanych zostało u nas 746 nowych punktów z jedzeniem na wynos, podczas gdy wyrejestrowano ich 628. Bilans jest zatem dodatni – przybyło nam 118 nowych fast foodów. Znacznie gorzej sytuacja wygląda w branży restauracyjnej – w całym 2011 roku zarejestrowanych zostało 6 tys. nowych lokali. Wyrejestrowano natomiast 6,2 tys., co oznacza, że ubyło nam aż 200 restauracji.
Polski rynek gastronomiczny / DGP
To tylko dowodzi, że Polacy upodobali sobie oferujące szybkie i tanie jedzenie. – Nie wymagają one wielkich nakładów finansowych – komentuje Tomasz Starzyk z Soliditet Polska. I to zarówno od tych, którzy się w nich stołują, jak i od inwestorów. – Do uruchomienia punktu z hot dogami, kebabem czy kurczakami wystarczy 20 – 30 tys. zł. Za dwukrotność tej sumy można zacząć działać w ramach franczyzy pod znaną marką.
– Mamy kolejkę oczekujących, aby otworzyć biznes z naszym logo. Spodziewamy się, że tylko w tym roku nasza sieć zwiększy się o 50 proc. i będziemy mieli ok. 60 placówek – prognozuje Krzysztof Kudanowski z firmy Deco Team sprzedającej jedzenie pod marką New York Hot Dog. Na brak chętnych nie narzeka też PPHU Wojtex, rozwijające sieć pizzerii pod marką Biesiadowo, czy Crazy Piramid Pizza. Przewidują one otworzenie w tym roku 15 nowych lokali.
Poza niskimi kosztami fast foody niosą też ze sobą znacznie mniejsze ryzyko niepowodzenia biznesu, niż ma to miejsce w przypadku restauracji. – Te drugie na początku na ogół nie przynoszą dochodu, a na miano kultowego lokalu pracuje się latami – uważa Starzyk.
W fast foodach nie trzeba inwestować w specjalistyczny sprzęt oraz wykwalifikowanych kucharzy czy kelnerów. Biznes w większości przypadków można poprowadzić osobiście po krótkim przeszkoleniu.
Zdaniem ekspertów tania gastronomia rozwijałaby się w Polsce szybciej, gdyby nie brak atrakcyjnie położonych lokali na nowe punkty. – Galerie handlowe coraz rzadziej udostępniają przestrzeń dla ruchomych punktów gastronomicznych. Oczekują przede wszystkim stałych placówek – tłumaczy Kudanowski.
Coraz mniej łaskawym okiem na inwestorów fast foodów patrzą też władze miast. Niechętnie wynajmują im lokale przy głównych ulicach czy w przejściach podziemnych, w obawie, że szybko się stamtąd zwiną. To całkiem możliwe, szczególnie w przypadku miast, które są organizatorami Euro 2012. Wielu drobnych przedsiębiorców liczy na solidne zyski dzięki sprzedawaniu kibicom parówek w bułce i grillowanego kurczaka. Ale to, co smakuje młodemu podpitemu Polakowi, Anglikowi czy Niemcowi, i to o 3 nad ranem, na dłuższą metę może przeszkadzać prawdziwym turystom oraz samym mieszkańcom. Dlatego specjaliści wróżą, że gdy rzesza kibiców w lipcu opuści nasz kraj, z ulic zaczną znikać tanie bary. Liczba obiektów gastronomicznych może się skurczyć nawet o 2 tys., co oznaczałoby, że na koniec roku będzie ich 65 tys. – o 10 tys. mniej niż jeszcze trzy lata temu. Na jedno miejsce będzie przypadać około 580 Polaków. W Niemczech, we Francji czy w Wielkiej Brytanii odsetek ten nie przekracza 300 osób. My takiego nasycenia rynku spodziewać się możemy dopiero wtedy, gdy odpowiednio nasycone zostaną nasze portfele.