Szykowanie się na najgorsze nie oznacza, że menedżerowie są pewni spełnienia najczarniejszego scenariusza. Giełdy rosną, a po wczorajszym obniżeniu stóp na swapy dolarowe indeksy skoczyły o kilka procent w górę.
Trzy miesiące – tyle zdaniem 78,5 proc. europejskich menedżerów ankietowanych przez IT2 Treasury Solutions potrwa dostosowywanie ich firm do skutków rozpadu strefy euro.
Amerykańskie i japońskie banki pracują w trybie awaryjnym, próbując obniżyć poziom swojego wystawienia na dług państw strefy euro i wyprzedają obligacje zagrożonych państw. Nomura w ciągu miesiąca sprzedał włoskie obligacje o wartości 500 mln dol. W bankach powstają też zespoły awaryjne, które dzień i noc tworzą różne czarne scenariusze i analizują skutki ich wystąpienia dla sytuacji finansowej własnych instytucji. W Wielkiej Brytanii taki krok oficjalnie zalecił bankom nadzór finansowy.
„New York Times” pisze, że takie raporty przygotowały już m.in. Barclays Capital i Merrill Lynch. Jeden z banków inwestycyjnych zbadał, czy na wypadek rozwiązania strefy euro w trakcie weekendu będzie dysponował odpowiednią liczbą pracowników, by opanować sytuację.
Harmonogramy działań w razie krachu noszą nazwę planów ewentualnościowych. Taką samą jak scenariusze odpowiedzi NATO w razie agresji na któreś z państw członkowskich. Wszystkie te przedsiębiorstwa postępują zgodnie z sentencją Wegecjusza „Jeśli chcesz pokoju, szykuj się na wojnę”. Nawet jeśli nie wierzysz w realność czarnych wizji. – Better safe than sorry, lepiej dmuchać na zimne – cytuje irlandzkiego nowelistę Samuela Lovera w rozmowie z „DGP” Steen Jakobsen, główny ekonomista duńskiego Saxo Banku. – Oceniam prawdopodobieństwo upadku strefy euro na 1 proc., ale to nie znaczy, że firmy nie powinny rozważać, co w takim wypadku począć – mówi Jakobsen. A Piotr Pękała, ekonomista PKO BP, dodaje, że firmy globalne mogą przenosić działalność między rynkami. Dlatego zamawiają ekspertyzy: które regiony najmniej stracą albo najbardziej skorzystają na rozpadzie Eurolandu, gdzie w przyszłości najkorzystniej będzie się zakotwiczyć. Polskie firmy działają lokalnie, nie mają dokąd uciec, nie potrzebują tak wyspecjalizowanych ekspertyz.
Szykowanie się na najgorsze nie oznacza, że menedżerowie są pewni spełnienia najczarniejszego scenariusza. Zwłaszcza że od tygodnia europejskie giełdy rosną, a po wczorajszym wspólnym obniżeniu stóp procentowych na swapy dolarowe przez sześć banków centralnych (Japonii, Kanady, Szwajcarii UE, USA i Wielkiej Brytanii) indeksy skoczyły o kilka procent. Na wartości zyskało euro. Ale nie zwalnia to menedżerów od obowiązku przewidywania na kilka ruchów do przodu.
By zminimalizować ryzyko, wiele firm inwestuje rezerwy w bezpieczne inwestycje (Royal Dutch Shell ulokował w ten sposób 20 mld dol.) i prowadzi zachowawczą politykę wydatkową. Mało kto jednak przyzna się do tego pod nazwiskiem. Menedżerowie obawiają się nakręcenia mechanizmu samospełniającej się przepowiedni. Gdyby przyznali się do kreślenia wizji walutowej apokalipsy, mogliby wzmóc niepokój na rynkach.

Duże firmy przygotowują plany ewentalnościowe, niczym NATO na wypadek wojny

Nie dla wszystkich informacja o końcu strefy euro musiałaby być złą wiadomością. Portugalska AutoEuropa, należąca do Volkswagena, przygotowała analizę skutków przywrócenia escudo w tym kraju. – Nie będzie aż tak źle. I tak głównie produkujemy na eksport, poza tym stoi za nami silna korporacja międzynarodowa – mówił „Financial Timesowi” Juergen Hoffmann, szef AutoEuropy. Przywrócenie drachmy, pesety hiszpańskiej, lira włoskiego i franka francuskiego wiązałoby się z ich dewaluacją, co polepszyłoby konkurencyjność miejscowych towarów względem zagranicznej konkurencji. Wzrosłaby za to wartość marki niemieckiej, guldena holenderskiego i funta irlandzkiego – twierdzi Merrill Lynch.
Dlatego niemieccy touroperatorzy już dziś wymuszają na greckich hotelarzach obietnicę, że przyjmą opłatę w nowych drachmach, znacznie tańszych niż euro. Wyrzucenie Grecji ze strefy euro skokowo obniży wyrażony w euro koszt wczasów w tym kraju. Niemcy nie chcą, by hotelarze skorzystali na tym ich kosztem.
Rehn: Zostało nam dziesięć dni na reformy
Wchodzimy w krytyczny okres 10 dni, by dokończyć i uzgodnić odpowiedź UE na kryzys – powiedział wczoraj unijny komisarz ds. walutowych Olli Rehn. 8 grudnia rozpoczyna się dwudniowy szczyt przywódców UE. Rehn wyjaśnił, że przed spotkaniem potrzebne są prace na dwóch frontach: pierwszy to zapewnienie, by strefa euro miała wiarygodne środki reagowania na turbulencje na rynku finansowym (m.in. fundusz ratunkowy), drugi – dalsze wzmacnianie gospodarczego zarządzania strefą.
Grudniowy szczyt ma zająć się rozprzestrzeniającym się kryzysem zadłużenia w strefie euro i pomysłami na jej ratowanie. Kryzys dotyczy już nie tylko gospodarek peryferyjnych, ale obejmuje głównych graczy. We wtorek media donosiły, że agencja S&P jeszcze przed szczytem może obniżyć wysoki rating Francji.
Na spotkaniu przywódców przewodniczący Rady Europejskiej Herman Van Rompuy ma przedstawić pierwsze propozycje w sprawie zmiany traktatu UE, by wzmocnić zarządzanie gospodarcze Eurolandu i dyscyplinę finansów publicznych. Pytany przez dziennikarzy o możliwość wspólnych obligacji Eurolandu Rehn odparł, że w średniej lub długiej perspektywie może być to „elementem stabilizującym” Euroland, ale potrzebne jest do tego ścisłe zarządzanie strefą euro i monitoring budżetowy.
MPW