Wystarczyła słowna interwencja członka zarządu NBP, by złoty się umocnił w stosunku do euro i dolara. Niestety, optymizmu nie starczyło inwestorom na długo.
– Przeciwdziałanie przez NBP niekorzystnym tendencjom na rynku walutowym jest nadal bardzo prawdopodobne – powiedział wczoraj rano Witold Koziński, wiceprezes NBP. Na efekt jego słów nie trzeba było długo czekać. Dolar natychmiast zjechał z poziomu 3,31 zł do 3,27 zł, a euro z 4,46 zł do 4,43 zł. Nawet frank szwajcarski stracił 2 grosze i przez chwilę kosztował 3,58 zł. – Wypowiedź wiceprezesa NBP odczytujemy jako kolejny, po ostatnich wypowiedziach prezesa banku centralnego prof. Marka Belki, sygnał gotowości banku centralnego do interwencji. Ich celem będzie umocnienie złotego w przypadku nasilenia się spekulacji na jego osłabienie – ocenia Jakub Borowski, główny ekonomista Kredyt Banku. Prognozuje, że na koniec roku euro osłabi się do 4,36 zł.
Wczoraj jednak inwestorom optymizmu nie starczyło na długo. Z polskiej gospodarki nie napływają dane, które mogłyby wesprzeć złotego. Przeciwnie, najnowsze dane o koniunkturze w sektorze przedsiębiorstw raczej świadczą o wkraczającym do Polski spowolnieniu. Dlatego szybko waluty zaczęły odrabiać straty i to z nawiązką. W konsekwencji za franka trzeba było wczoraj płacić nawet 3,61 zł, za euro 4,47 zł, a za dolara 3,31 zł. Za słowną interwencją nie poszły bowiem żadne inne działania. – Dopiero gdy złoty przełamie 4,38 – 4,40 za euro i 3,23 – 3,25 zł za dolara, to może być to sygnał, iż trend zaczyna się rzeczywiście odwracać – uważa Marek Rogalski, analityk DM BOŚ.