Inwestorzy liczyli na to, że giełdy po szczycie unijnym ustabilizują się, a potem zaczną rosnąć. Teraz, po ostatnich wydarzeniach w Grecji, wiadomo, że nie ma sensu na to czekać.
Inwestorzy giełdowi popadają ze skrajności w skrajność. Co kilka miesięcy mamy tąpnięcia na parkietach, potem duże wzrosty i znów tąpnięcia. Tak samo będzie w najbliższych miesiącach, a być może przez wiele lat.
Kiedy rankiem 27 października Angela Merkel i Nicolas Sarkozy ogłosili porozumienie zakładające obcięcie długu Grecji w prywatnych bankach i wzmocnienie Europejskiego Instrumentu Stabilności Finansowej do 1 bln euro, na rynkach finansowych wybuchła euforia. Premier Grecji Georgios Papandreu mówił o nowym dniu dla wszystkich i że najgorsze już minęło. A zaraz potem zapowiedział referendum, w którym Grecy mieliby zdecydować, czy zgadzają się na dalsze zaciskanie pasa w zamian za kolejne pożyczki.
Na giełdach zapanował popłoch – w efekcie we wtorek traciły średnio 4 – 5 proc. Do najmocniejszego załamania doszło na parkiecie w Atenach, gdzie główny indeks spadł o prawie 7 proc. Po kilkanaście procent spadały kursy europejskich banków, które mają greckie obligacje. Wczoraj giełdy nieco odreagowały spadki, ale co będzie dalej – nie wiadomo.
– Najbardziej boję się tego, co może stać się przed referendum, czyli wzrostu oprocentowania włoskich obligacji do poziomu, który postawi pod znakiem zapytania zdolność tego kraju do obsługi długu. To by oznaczało potężne spadki na giełdach – mówi Piotr Kuczyński, analityk firmy Xelion Doradcy Finansowi.
O ile jeszcze strefa euro przeżyłaby jakoś bankructwo Grecji, to Włochy mogą już wszystkich przygnieść. We wtorek włoskie obligacje miały najwyższe oprocentowanie od 1997 r. Rentowność 10-latek wzrosła o 22 punkty bazowe do 6,32 proc. Zdaniem Marka Rogalskiego, analityka DM BOŚ, zmuszając banki do dobrowolnej akceptacji 50 proc. strat na greckich obligacjach, politycy wytworzyli niebezpieczny precedens, jakim będzie wzrost premii za ryzyko na papierach innych zagrożonych krajów.

Zapomnieli o świetnym październiku

A miało być tak dobrze. Październik był najlepszym miesiącem na giełdach od marca 2009 roku. Niemiecki DAX zyskał 21 proc., WIG20 wzrósł o 15 proc., a amerykański S&P 500 o 17 proc. Temu ostatniemu zabrakło ledwie 70 pkt do lipcowego szczytu.
Liczni inwestorzy wierzyli, że europejski szczyt przyniesie rozwiązanie problemu Grecji lub przynajmniej da choć trochę oddechu. Liczono też, że poprawę na giełdach napędzać będzie wycofywanie środków z obligacji, które dają teraz symboliczne zyski. Pieniądze miały trafiać na parkiet.
Do niedawna analitycy chętnie prognozowali poziomy indeksów za miesiąc, czy rok. Niektórzy niedawno widzieli wzrost WIG 20 na koniec tego roku z 2,3 tys. do 2,9 tys. pkt. Teraz przycichli. –To jak rzut monetą. Nie da się przewidzieć sytuacji. Jest zbyt wiele niewiadomych. Jeśli strefa euro zdecyduje się na dodruk pieniądza, czyli przychyli się do propozycji francuskiej, możemy mieć nawet hossę w przyszłym roku. Ale równie prawdopodobny jest negatywny scenariusz zakładający spadki – mówi Kuczyński. Jego zdaniem wiele zależeć będzie od tego, na ile szybko europejskie rządy rozwiążą sprawę Europejskiego Instrumentu Stabilności Finansowej.
Dlaczego dodruk euro mógłby spowodować powrót koniunktury na giełdach? W niepewnych czasach nie inwestuje się w środki trwałe, a ponieważ stopy są niskie, kapitał płynie na giełdy i rynki surowcowe. Tak było podczas amerykańskiego luzowania ilościowego i programów stymulacyjnych w Europie w 2009 roku. Niestety, działania tego typu mają poważny skutek uboczny. Kończą się wyższą inflacją.
Wpływ światowych wydarzeń na warszawską giełdę / DGP
To już kolejny raz, kiedy inwestorzy stracili wiarę w polityków i ich zdolność przezwyciężenia kryzysu strefy euro. Wcześniej podupadli na duchu w sierpniu tego roku. Najpierw administracja Obamy nie mogła dogadać się z opozycją w Kongresie nad planem zredukowania horrendalnego długu. Potem okazało się, jak słabym ogniwem są Włochy. Sylwio Berlusconi nie garnie się do reform i przymierzał się nawet do wyrzucenia ministra finansów. W efekcie w ciągu kilku tygodni ze światowych giełd wyparowało ponad 5 bln dol., a z warszawskiej – blisko 100 mld zł. Rynki przestały wierzyć politykom. Nie reagują już na uspokajające zapowiedzi i deklaracje reform. Dobrze skwitował to słynny pesymista prof. Nouriel Roubini: – Obecna polityka gospodarcza to wciąż „pożyczaj, módl się i miej nadzieję”.
Inwestorzy są zdezorientowani także dlatego, że codziennie bombarduje się ich sprzecznymi danymi. Jedne pokazują groźbę wejścia strefy euro w recesję, inne zaś możliwość jej uniknięcia. Weźmy Polskę. Jednego dnia bank UBS obniża prognozę wzrostu PKB dla Polski w przyszłym roku z 3,3 na 2,9 proc., a drugiego dnia bank HSBC podaje, że wskaźnik PMI, pokazujący aktywność przemysłu w październiku, skokowo rośnie.



Zarobek coraz bardziej ryzykowny

Ze strategii buy and hold inwestorzy przeszli w tym roku na timing. Co to znaczy? Zamiast łatwego inwestowania w spółki o mocnych fundamentach systematycznie poprawiających zyski wzrośnie znaczenie strategii nastawionych na obserwacje krótkoterminowych trendów. Szybki zarobek i sprzedaż w odpowiednim momencie, a więc spekulacja. Zwiększy to w przyszłym roku zmienność kursów akcji i niepewność.
Zdaniem Kuczyńskiego najbezpieczniej jest teraz inwestować w spółki defensywne, związane z żywnością czy ochroną zdrowia. Ale zarobić można próbować na spekulacji, łapaniu dołków i sprzedaży na górkach. Gdyby patrzeć na wskaźniki np. cena/zysk, akcje są obecnie tanie. Tyle że nie muszą wcale rosnąć, bo w razie pojawienia się recesji, wskaźniki diametralnie się zmienią.
Na warszawskiej giełdzie w szczególnie złej sytuacji są mniejsze spółki. Karty rozdaje tu kapitał zagraniczny, a ten lokuje pieniądze w największe firmy z indeksu WIG20. Szansą byłoby pojawienie się inwestorów indywidualnych. Jednak Polacy wystraszyli się krachu z końca 2008 roku, trochę odczekali i znów dostali w skórę. Prędko na giełdę nie wrócą.
Widać to po wynikach akcyjnych TFI, z których wypłacono we wrześniu 2,3 mld zł, co dało ujemne saldo na poziomie 500 mln zł. Z kolei z funduszy mieszanych wypłacono 1,8 mld zł (saldo minus 800 mln). Według firmy Analizy Online między wrześniem a czerwcem liczba klientów funduszy spadła o niemal 96 tys. osób, czyli o prawie 4 proc. W panice umarzając jednostki uczestnictwa, inwestorzy pogłębiają spadki. Fundusze muszą bowiem zdobyć środki na wypłaty, a więc wyprzedają akcje posiadanych spółek, doprowadzając do załamania ich kursów. W sytuacji paniki nie mają wyjścia i muszą sprzedawać po każdej cenie. Jedynie spółki z branży chemicznej, paliwowej i farmaceutycznej radzą sobie nieźle. W najgorszej sytuacji są m.in. przemysłowe i budowlane. Słabo radzi sobie gwiazda lat 2009 – 2010, giełdowa branża spożywcza. W 2009 r. zyskała aż 100 proc. na wartości.
Namacalnie słabość giełdy widać na rynku ofert publicznych. Wykrusza się liczba potencjalnych debiutantów. Z wejścia na parkiet we wrześniu 2011 r. zrezygnowała grupa Kolporter, główny rywal Ruchu. Na przyszły rok przełożył swoją ofertę wartą 300 mln zł (na rozwój sieci placówek) Bank Pocztowy, spółka Poczty Polskiej i PKO BP. Podobnie odwołał debiut warszawski deweloper Dolcan, który miał zadebiutować w IV kwartale. Pod koniec sierpnia resort skarbu zawiesił planowaną na wrzesień ofertę publiczną 15 proc. akcji ze względu na wysoką niestabilność rynku. Miała być warta około 7 mld zł. Ostateczna decyzja, czy dojdzie do niej w tym roku, miała zapaść na dniach. Już widać, że marne na to szanse.

Prognozowanie wysokości WIG to jak rzut monetą. Analitycy już się tego nie podejmują

rozmowa
Co będzie teraz na giełdach?
Wiesław Rozłucki, wieloletni prezes i współzałożyciel warszawskiej giełdy:
Duża zmienność i nerwowość. Nikt nie wie, jak duże środki są potrzebne do ustabilizowania systemu finansowego w Europie. Wszystko działa na zasadzie „risk on, risk off” (włączamy ryzyko, wyłączamy ryzyko). Trudno dziś marzyć o dynamicznych wzrostach indeksów jak w latach 2005 – 2007, gdy zyskiwały one po 30 proc. rocznie. Nie wykluczam czasowo takiej dynamiki, ale średnio przez najbliższe 10 lat wzrosty nie powinny zbytnio odbiegać od zarobku na obligacjach czy lokatach. To efekt wolnego rozwoju, który nas czeka. Wcześniej gospodarka szybko rosła na zbyt tanim i łatwym pieniądzu. Żyliśmy ponad stan. Teraz musimy ograniczyć zadłużenie. Może to trwać nawet dekadę.
Czy należy więc unikać rynku akcji?
Nie, ale trzeba mieć mniejsze apetyty i różnorodny portfel inwestycyjny, rozszerzony np. o obligacje korporacyjne. Skoro trudno zarobić na wzrostach kursów akcji, to warto zainteresować się tymi spółkami, które wypłacają solidne dywidendy, nie mają problemów z finansowaniem oraz defensywnymi, czyli energetyką, czy opieką zdrowotną. Oczywiście aktywni gracze mogą zarabiać na znacznych wzrostach i spadkach, ale to w obecnej sytuacji jest już bliskie hazardu. Następnego dnia po szczycie europejskim banki zyskały 20 proc. na wartości, by kilka dni później spaść o kilkanaście procent, również w jeden dzień.
Blisko połowa spółek na GPW notowana jest poniżej wartości księgowej. Czy to znaczy, że akcje są tanie?
W ostatnim czasie często słyszeliśmy, że jest tanio, osiągnęliśmy dno i trzeba kupować. Tylko, że potem były dalsze spadki. O tym, czy jest tanio, decydują przyszłe zyski spółki, a te mogą ucierpieć, jeśli pogorszy się sytuacja gospodarcza.
Czy spodziewał się pan, że będzie tak źle na rynkach finansowych trzy lata po Lehman Brothers?
Nie. W 2009 roku liczyłem na powolne, ale pewne wychodzenie z kryzysu. Zamiast tego mieliśmy wtedy silny wzrost, WIG20 zyskał ponad 100 proc. w dwa lata. Ale to było zaliczkowe odbicie, przedwczesne, bazujące na zbytnim optymizmie. Wydawało się, że kryzys mamy za sobą. Tymczasem problemy pozostały, a ich definitywnego rozwiązania nie widać. Niepokoi mnie też upowszechnienie się handlu wysokiej częstotliwości prowadzonego przez komputery, gdzie decyzje podejmowane są ciągu milisekund. To pogłębia rozchwianie na giełdach.
Czy możemy przynajmniej liczyć, że nasz parkiet będzie zachowywał się lepiej niż inne giełdy?
To możliwe, bo mamy przyzwoity wzrost gospodarczy i dobry stan finansów publicznych, ale taką gwiazdą jak Chiny czy Turcja na pewno nie będziemy. Tym bym się jednak nie martwił, bo gwiazdy często szybko się pojawiają, a potem z hukiem spadają.