Dlaczego to tak długo trwało? Minęły ponad cztery lata od wybuchu kryzysu finansowego, a dopiero teraz pojawiają się antykapitalistyczne protesty. Czy to początek odrodzenia lewicowej polityki?
Wątpię. Czy protestujący stawiają jakieś ważne pytania? Owszem, tak. Komentuje Martin Wolf z „Financial Times”.
Aby był to początek nowej lewicowej polityki, musiałyby się zdarzyć dwie rzeczy. Po pierwsze musiałaby się pojawić jakaś wiarygodna nowa ideologia. Po drugie musiałby stanąć za nią jakiś ruch społeczny.
W XIX wieku i na początku XX taką ideologią był socjalizm, a ruchem były związki zawodowe. Socjalizm nie sprawdził się jako sposób prowadzenia gospodarki, ale przyczynił się do powstania państw opiekuńczych. Jednak związki zawodowe w tych państwach mają silną pozycję jedynie w sektorze publicznym. Mają też konserwatywny program: obronę państwa opiekuńczego i jego wartości liczących już ponad sto lat. Najlepszym tego dowodem będą strajki pracowników brytyjskiego sektora publicznego przeciwko oszczędnościom budżetowym.
Jeśli tradycyjna lewica nie daje odpowiedzi na kryzys, to czy wolnorynkowa prawica może działać tak, jakby nic się nie stało? Nie. Ludzie, którzy wierzą w mariaż demokratycznej polityki z rynkową ekonomią, muszą zająć się tym, co dzieje się na świecie. Muszą to zrobić przede wszystkim dlatego, że na obrzeżach polityki już czają się mroczne siły: nacjonalizm, szowinizm i rasizm. Ich czas przychodzi, kiedy zawodzą elity i górę bierze frustracja. Nie chcemy znów patrzeć na taką tragedię.
Reakcja na kryzys w obozie prorynkowym przebiega według scenariusza z lat 30. XX wieku. Po jednej stronie stoją ci, którzy o wszystko, co złe, obwiniają rząd. Taktykę taką przyjęła Tea Party w Stanach Zjednoczonych i odnosi pewne sukcesy. W Wielkiej Brytanii ten prąd jest słabszy, ale i tu niektórzy twierdzą, że kryzys jest wynikiem braku budżetowej powściągliwości u Gordona Browna, przeregulowania rynków albo niekompetencji banków centralnych. To echo słów austriackich ekonomistów Ludwiga von Misesa i Friedricha Hayeka z lat 30. Po drugiej stronie stoją ci, którzy podobnie jak John Maynard Keynes opowiadają się za kapitalizmem sterowanym.
Teraz także debata dotyczy wykorzystania narzędzi makroekonomicznych: czy w recesji powinno się zacieśniać, czy luzować politykę fiskalną? A niekonwencjonalna polityka monetarna to droga do hiperinflacji czy też skuteczne działanie w skrajnych warunkach? I znów, podobnie jak w latach 30., kiedy pojawili się radykalni keynesiści, teraz mamy zwolenników większych interwencji na rynku.
Takiej debaty nam trzeba. Moim zdaniem Tea Party nie ma racji, jeśli chodzi o przyszłość rządu, a USA nie wrócą do modelu państwa XIX-wiecznego. Jednak rozsądni członkowie tego obozu słusznie zauważają, że wypromowaliśmy formę elitarnego kapitalizmu, na którym korzystają nieliczni. Konieczność ratowania banków była przerażająca. Rola pieniędzy w polityce niepokoi.
Taki system jest nie tylko niewydajny. Jest niesprawiedliwy. Mało kto zazdrościł Steve’owi Jobsowi jego fortuny. Ale na tych, którzy wzbogacili się na ratowaniu firm za pieniądze publiczne, patrzy się już inaczej. Era ratowania przez państwo musi się skończyć. Należy przeprowadzić restrukturyzację finansów tak, by już nie musiało do tego dochodzić.

Ani obóz prorynkowy, ani prosocjalny nie mają pomysłu na naprawę systemu

To nie wszystko. Kapitalizm rynkowy to makroekonomiczna niestabilność i skrajne nierówności. Mieliśmy możliwość przekonać się, jakie są konsekwencje pozostawienia samemu sobie rynkowego systemu finansowego. Na wolnorynkowej prawicy pojawiają się poglądy, że wszystko będzie dobrze, jeśli wrócimy do standardu złota albo skończymy z systemem rezerw częściowych. Ludzie są najwyraźniej podatni na samospełniające się fale optymizmu i pesymizmu. Trzeba zawsze szukać sposobów, jak zminimalizować zasięg i konsekwencje takiej niestabilności.
Nie sposób określić, jaki mógłby być akceptowalny poziom nierówności. Wszelka nierówność jest szkodliwa, jeśli panuje przekonanie, że bogaci ustawili reguły gry, a nie zdobyli majątków w uczciwej konkurencji. W miarę wzrostu nierówności słabnie też poczucie, że jesteśmy równi jako obywatele. W efekcie demokracja zostaje sprzedana temu, kto zaoferuje najwięcej. Tak się już często działo w historii republik. Pokojowe protesty to prawo wolnych ludzi. Co ważniejsze, jest to sposób na zwrócenie naszej uwagi na pewne problemy. Lewica nie wie, czym zastąpić rynek. Ale zwolennicy rynku i tak muszą potraktować te protesty poważnie. Bo źle się dzieje.