Branża transportowa chce wykorzystać wybory parlamentarne do przeforsowania kilku korzystnych dla niej zmian w prawie.

Kandydujące do Sejmu partie nie mogą traktować jej obojętnie, zatrudnia bowiem 400 tys. osób.

Polscy przewoźnicy zapowiadają, że tuż po wyborach i powołaniu nowego rządu przedłożą jego członkom kilkanaście postulatów, które przygotowali. Ale nie sami – tym razem siła ich rażenia może być większa niż poprzednio, ponieważ do współpracy udało się im nakłonić niezależne instytucje i ośrodki naukowe.

Politycy otrzymają m.in. pismo w sprawie zmiany przepisów o drogach publicznych. Mają one uniemożliwić samorządom wprowadzanie ograniczeń tonażowych na drogach gminnych, powiatowych i wojewódzkich. Chodzi o to, by ciężkie samochody mogły omijać drogi, na których obowiązuje system e-myta. Same gminy nie mają zamiaru ulegać naciskom transportowców. – Będziemy bronić swoich interesów – mówi wprost Tadeusz Nowicki, burmistrz Goliny, która po wprowadzeniu systemu e-myta jako pierwsza w Polsce ustawiła znaki ograniczające ruch dla ciężarówek.

Firmy z branży transportowej domagają się zniesienia limitów paliwa, które ich ciężarówki mogą wwozić do kraju, przekraczając granicę z Białorusią, Rosją czy Ukrainą. Obecnie jest to zaledwie 600 litrów. O przygotowanie ekspertyzy dotyczącej wpływu tego ograniczenia na branżę Zrzeszenie Międzynarodowych Przewoźników Drogowych poprosiło Polską Akademię Nauk. Ta zwróciła uwagę, że z powodu limitów cierpi m.in. Augustów, który jest rozjeżdżony przez tiry. A to dlatego, że kierowcy jadący ze Wschodu wolą jechać przez Litwę, gdzie nie ma ograniczeń. Jesienią dokument trafi na biurko ministra finansów, choć jego przygotowania domagał się od przewoźników obecny szef resortu infrastruktury Cezary Grabarczyk.

Oprócz badaczy z PAN transportowcom pomogą także Pracodawcy RP, którzy po wyborach prześlą do rządu zbiorczy dokument z postulatami od wszystkich przedsiębiorców. – Jednym z problemów, które poruszymy, jest system szkoleń kierowców w branży transportowej – mówi Piotr Rogowiecki z Pracodawców RP.

Obecnie szkolenie kierowcy zawodowego w Warszawie kosztuje ok. 6 tys. zł i cały koszt musi on pokryć z własnej kieszeni, przy czym nie ma stuprocentowej pewności, że później dostanie pracę. To zniechęca młodych kierowców. – Drakoński system i niż demograficzny już odbijają się na branży. Połowa kierowców jest w wieku przedemerytalnym, a ci, którzy będą jeździć, wolą pracować dla firm zagranicznych, które zapewniają lepsze warunki pracy – mówi ekspert od transportu dr Izabella Mitraszewska.

W wielu krajach UE, np. we Francji, ponad połowę kosztów szkolenia pokrywa pracodawca, a 34 proc. – budżet państwa. Kierowca dokłada jedynie 13 proc. ceny.

Ale zdaniem niezależnych specjalistów takie rozwiązanie nie może zostać zaakceptowane. – Nie można faworyzować jednej branży – uważa Eryk Kłossowski z Instytutu Jagiellońskiego. Dodaje, że prawdziwy problem leży w edukacji – stopniowo likwiduje się szkoły zawodowe i technika, przez co na rynku zaczyna brakować fachowców.