Pieniądze dla Aten stoją pod znakiem zapytania. Unia żąda od Grecji głębszych i szybszych reform. Rząd tego kraju broni się, że dalsze oszczędności grożą wybuchem społecznym. A sektor finansowy na poważnie szacuje koszty plajty.
Pogłębia się kryzys zadłużeniowy na Starym Kontynencie. W reakcji na rozczarowujący szczyt unijnych ministrów finansów strefy euro we Wrocławiu powróciła kwestia bankructwa Grecji jeszcze tej jesieni.
Oficjalnie wrocławskie spotkanie miało pokazać, że europejskie długi są pod kontrolą. Rzeczywistość okazała się jednak inna. W trakcie weekendu greckie media pełne były cytatów z uczestniczącego w spotkaniu ministra finansów Grecji Evangelosa Venizelosa, który narzekał na „niezwykle negatywny klimat spotkania”. Emocje podgrzał jeszcze opublikowany w niedzielę wywiad z niemieckim ministrem finansów Wolfgangiem Schaeuble w dzienniku „Bild”. Schaeuble postawił w nim pod znakiem zapytania wypłatę kolejnej transzy pomocy dla Grecji, jeśli Ateny nie przyspieszą oszczędności i reform swojej gospodarki. Miarą powagi sytuacji może być to, że grecki premier Georgios Papandreu w ostatniej chwili odwołał swoją podróż do USA, bo – jak stwierdziło jego biuro prasowe – „chce z bliska obserwować rozwój wypadków”.
Gra toczy się o wypłatę planowanej na początek października wartej 8 mld euro transzy pomocy dla Grecji z Europejskiego Mechanizmu Stabilności Finansowej. Bez niej Ateny nie będą w stanie spłacać swoich zobowiązań, co w praktyce oznacza bankructwo. Decyzja o jej wypłaceniu miała zapaść dziś, ale już wiadomo, że nie zapadnie, bo wybierająca się do Aten delegacja przedstawicieli Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego przesunęła swój przyjazd. Odłożenie decyzji jest dla obserwatorów najlepszym dowodem na to, że obie strony nie są zadowolone z obecnego rozwoju wypadków: Bruksela do spółki z Berlinem uważa, że Grecy robią zbyt mało. Rząd w Atenach twierdzi natomiast, że ma coraz mniejsze pole manewru i dalsze oszczędzanie grozi nieuchronnym wybuchem społecznym.
Na ten spór nakłada się coraz bardziej widoczny brak porozumienia w sprawie ratowania strefy euro. Nie ma zgody np. co do emisji wspólnych euroobligacji (weto założyła tu pod presją rozpadu własnej koalicji kanclerz Angela Merkel) czy dalszego wykupu przez EBC papierów dłużnych państw o gorszej kondycji finansowej. Nie udało się też przełamać oporu Finlandii, blokującej rozstrzygnięcia w sprawie drugiego bailoutu dla Aten. Helsinki żądają pod zastaw gotówkowego zabezpieczenia pożyczki. Reszta państw UE nie chce o tym słyszeć. Żadnego z tych sporów nie udało się we Wrocławiu rozstrzygnąć.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że coraz więcej instytucji finansowych zaczyna szacować, jakie będą faktyczne skutki ewentualnego bankructwa Grecji (ekonomiści Bloomberga ocenili np., że prawdopodobieństwo plajty Aten sięga już 90 proc). Wiadomo, że taki scenariusz miałby szczególnie dramatyczne skutki zwłaszcza dla francuskich i niemieckich banków. Według wczorajszych doniesień prasy niemieckie banki potrzebują dokapitalizowania na poziomie 127 mld euro. To zdecydowanie więcej, niż szacował na początku września MFW.
Dla Polski najboleśniejszym skutkiem bankructwa Aten byłoby zamieszanie na rynkach walutowych. – Jeżeli bankructwo Grecji zostanie oficjalnie ogłoszone, musimy się liczyć ze spadkami na giełdach, co pociągnie za sobą także spadki wartości walut krajów takich jak my – mówi „DGP” Tomasz Lipiec, ekspert rynków walutowych w firmie Xelion.