Wystarczy, że towar ma w nazwie wpisany region, z którego pochodzi oraz certyfikat, jaki można kupić za mniej więcej tysiąc złotych, a jego sprzedaż i zyski właściciela marki rosną o kilkadziesiąt procent w skali roku
W zeszłym tygodniu kolejny polski produkt regionalny został zarejestrowany przez Komisję Europejską i otrzymał unijną ochronę – tym razem był to kołacz śląski. Dołączył on do 28 innych polskich specjalności, które są włączone do unijnego systemu chronionych nazw pochodzenia, oznaczeń geograficznych i gwarantowanych tradycyjnych specjalności. Nadal jednak pod tym względem kiepsko wypadamy na tle Włoch, gdzie jest 231 regionalnych produktów, Francji – 185, a nawet Niemiec, które mają ich już 79.
Od końca 2009 r. liczba produktów pod ochroną zwiększyła się w Polsce blisko dwukrotnie. Dla rodzimych wytwórców oznacza to większe zyski. A to dlatego, że produkty regionalne i tradycyjne uzyskują wyższe ceny na rynku. Przykładem może być oscypek, za którego dziś trzeba zapłacić o 30 – 40 proc. więcej, czyli około 10 zł, niż przed tym, gdy jego nazwa została zastrzeżona w całej Wspólnocie. Dlatego dziś już 25 proc. wytwórców specjalizujących się w oscypkach posiada unijne świadectwa jakości, uprawniające do wytwarzania tych serów. Tymczasem w 2008 roku, kiedy to specyficzny owczy ser trafił na listę wyrobów chronionych, certyfikatem legitymował się tylko jeden podhalański baca.
Jeszcze więcej firm stara się o certyfikat na produkcję rogala świętomarcińskiego objętego unijną ochroną od 2008 roku. Nie należy się jednak dziwić, bo w dniu św. Marcina jest to najbardziej poszukiwany wyrób. Cukiernie z Poznania i okolic miasta sprzedają około 500 ton tego produktu. Dlatego świadectwo uprawniające do posługiwania się tą nazwą ma już około 100 zakładów cukierniczych. – Odkąd mamy certyfikat na produkcję rogali, nasza sprzedaż rośnie o 10 – 15 proc. w skali roku. Rocznie wytwarzamy ich 3 – 4 tony – tłumaczy Michał Łobza, właściciel Piekarni-Cukierni z Zaniemyśla w Wielkopolsce. Dodaje, że do posiadania świadectwa zmuszają też konsumenci oraz sklepy, które zanim złożą zamówienie na towar, pytają o certyfikat.
Jeszcze większe powody do zadowolenia ma Stanisław Mądry, współwłaściciel zakładu masarskiego z Liszek w Małopolsce, specjalizującego się w produkcji kiełbasy lisieckiej, na którą ma certyfikat od końca ubiegłego roku. – Od tego czasu sprzedaż tego produktu wzrosła w naszym zakładzie dwukrotnie. Dziś sprzedajemy 300 kilogramów kiełbasy tygodniowo – mówi Mądry. Jak dodaje, wynik byłby jeszcze lepszy, gdyby nie czarny rynek. Swoje wyroby jako kiełbasę lisiecką sprzedają bowiem też wytwórcy z innych regionów Polski niż Liszki i Czernichów, którzy jako jedyni mają prawo do jej wyrobu.
Aby sprzedawać pod nazwą objętą unijną ochroną, trzeba mieć certyfikat. Przyznaje go Inspekcja Handlowa Artykułów Rolno-Spożywczych oraz pięć prywatnych jednostek certyfikujących.
Koszt uzyskania dokumentu to około 350 zł w państwowej jednostce i około 600 – 1200 zł w prywatnej.