Wiesław Świerzyński pomysł na biznes znalazł w RPA. Uwierzył, że Polacy też zaczną kupować zamrożone bloki. Wrocławska firma Ice Art produkuje nawet 10 ton lodu na dobę



Im większy skwar za oknem, tym częściej Wiesław Świerzyński zaciera ręce. Może to jeszcze nie amerykańskie standardy, daleko nam nawet do niektórych państw afrykańskich, ale z roku na rok i polski rynek zaczyna się rozkręcać. Właściciel wrocławskiej firmy Ice Art, produkującej lód paczkowany (do spożycia) i bloki lodowe (do rzeźbienia), a nawet śnieg (na promocyjne eventy), nie może narzekać. W upalny dzień produkcja w jego firmie sięga 10 ton.

Zanim doszedł do lodowego interesu, pracował w telewizji (realizator programu), otworzył bar szybkiej obsługi, potem dwie restauracje, w latach 90. dystrybuował maszyny czyszczące. To spokojny biznes, pozwalał na podróże, głównie do RPA, gdzie w 1981 r. w Johannesburgu osiedlił się brat Świerzyńskiego. Biznesmen spędza tam dużo czasu, czasem po kilka miesięcy, podpatruje miejscowe zwyczaje i odkrywa, że jednym z towarów pierwszej potrzeby jest paczkowany lód. Bada największy światowy rynek – amerykański, gdzie lód w kostkach ma wyjątkowy zbyt: chłodzi napoje w barach i żywność w restauracjach, jest podstawą w cateringu, dzięki niemu nie trzeba taszczyć lodówek. Sprawdza się na targach pod gołym niebem – mięso i ryby wykładane są na stragany na lodowych blokach, by zachować świeżość i standardy higieniczne, oraz w nadmorskich restauracjach, które na lodzie prezentują owoce morza. A to tylko część rynku, obok małych kostek sporym wzięciem cieszą się kilkunastokilowe lodowe bloki – rozstawione między garnkami skutecznie zbijają temperaturę potraw serwowanych na dużej imprezie, a wrzucone do przydomowego basenu natychmiast chłodzą wodę. Amerykanie wiedzą, co robią – lodowe bloki potrzebują dużo czasu, by się rozpuścić, poza tym w większej masie lód wzajemnie się schładza. Ale drobne kostki dostarczane przez specjalistów też przewyższają domową produkcję – topią się nawet dłużej o 1/3 czasu.

Technologiczne wyzwanie

– To wszystko wciąż przed nami – myśli Świerzyński i w 2004 r. postanawia otworzyć lodowy interes w Polsce. Potem okaże się, że w tym samym czasie na taki pomysł wpadł nie tylko on. Ale ta garażowa, jak mówi, konkurencja, bazująca na kostkarkach garmażeryjnych, zbytnio go nie stresuje. Bo tylko on inwestuje w profesjonalne maszyny, które ściąga ze Stanów, i ma własne ujęcie ze studni głębinowej ze stacją uzdatniania i systemem czyszczenia. Tylko jego produkcja jest bezdotykowa: ludzie potrzebni są wyłącznie do paczkowania gotowych bloków, czyli owijania w folię i pakowania w karton.

Choć efekt wydaje się banalnie prosty, produkcja lodowych kostek to proces dość skomplikowany. Najbardziej pożądany jest lód przezroczysty, kryształowy, jakiego nie przygotujemy w domowym zamrażalniku. Wygląda to tak – pobierana ze studni woda przepływa przez filtry, które czyszczą ją niemal do poziomu wody destylowanej. Potem pod ciśnieniem wpada do wielkiej maszyny mrożącej, gdzie w temperaturze -26 stopni Celsjusza krąży w zamkniętej plątaninie rur i powoli zamarza. Z trzech litrów czystej wody w przezroczysty lód zamienia się zaledwie litr, ten najczystszy, reszta trafia do ścieku. Maszyna pobiera więc kolejne litry, z nich znowu tylko część osadza się w rurach, a gdy te są już całkowicie wypełnione lodem, rury (w otulinie amoniaku) są błyskawicznie rozmrażane, by lód mógł wypaść. Spadające wałki inna maszyna tnie na trzycentymetrowe kawałki i kryształki gotowe. 120 kilogramów co dwadzieścia minut, 10 ton na dobę.



Rzeźbiarze z Rostocku

Jest rok 2004, Świerzyński (wtedy jeszcze z dwoma wspólnikami) wykłada w sumie 150 tys. dol., sprowadza amerykańskie maszyny i... zaczynają się schody. Środek lata, jak zwykle upał, a nikt nie chce worków z krystalicznie czystymi kosteczkami, restauracje mają swoje kostkarki i mrożą wodę z prosto z kranu, a sklepy nie potrzebują tak kłopotliwego towaru. Jest tani (kilogram za 4 – 5 zł), więc marża ze sprzedaży niewielka, a problem spory, bo lód zajmuje sporo miejsca i wymaga porządnych zamrażarek. – Tragedia – wspomina dziś wrocławski biznesmen.

Maszyny stoją, 150 tys. dol. wyłożone, a towar w mroźni. Może stać tydzień, dwa, ale dłuższe chłodzenie to coraz większe wydatki, zupełnie się nie opłaca. Po co zresztą komu lód w kostkach na jesień, skoro nikt nie był zainteresowany latem? – Tragedia – powtarza Świerzyński.

Cud? Przypadek? Trudno powiedzieć, ale zdarza się późną jesienią. Ice Art ma już wtedy stronę internetową i dzięki niej przychodzi zapytanie zza zachodniej granicy. Lokalny przedsiębiorca spod Rostocku organizuje na przełomie roku wielki rzeźbiarski festiwal figur lodowych, szuka więc zamrożonych bloków. Świerzyński o lodowych blokach, metr na pół metra, każdy po 130 kilo, nie ma zielonego pojęcia, ale do niczego się Niemcowi nie przyznaje. Chałupniczo tworzy pierwszy egzemplarz – dziś nie ma wątpliwości, że kiepski, nieprzezroczysty – robi zdjęcie i wysyła, by niemiecki biznesmen sam ocenił. Ten jest zadowolony, wpłaca przedpłatę i czeka na trzysta takich bloków. – No i mam jeszcze większy problem – śmieje się dziś właściciel Ice Art, wspominając te nerwowe chwile – mam i pieniądze, i zamówienie, ale nie wiem, jak je zrealizować.

Wsiada szybko w samolot do Cleveland w Ohio, gdzie akurat obraduje kongres producentów lodowych bloków. Na towarzyszącej spotkaniu wystawie ogląda maszyny, podgląda i wraca. Kupuje kilkadziesiąt specjalistycznych zamrażarek, do środka pakuje własne formy i przez miesiąc wyrabia 300 bloków potrzebnych na lodowy festiwal. Dziś ocenia ich jakość na 3 z minusem, ale zamawiający jest zadowolony. Bloki jadą pod Rostock, z nich rzeźbiarze tworzą dzieła sztuki, kilka tysięcy zwiedzających, wielki sukces. Organizator planuje następną imprezę. Chce już nie 300 bloków, ale 1300, i to najwyższej jakości. Ice Art ma teraz czas i po kolejnych konsultacjach w Stanach produkuje już własne profesjonalne maszyny. Doskonali technikę, wie na przykład, że temperatura w mroźniach nie może przekroczyć -10 stopni, bo lód staje się bardzo kruchy, na co narzekają rzeźbiarze

Kule i namioty

Udaje się. Lodowe bloki z Wrocławia jeżdżą teraz pod Rostock co roku, na ostatnim festiwalu prace 30 rzeźbiarzy z całego świat podziwiało 180 tys. zwiedzających. A Ice Art stał się jednym z największych producentów w Europie, dostarcza towar nawet do Norwegii, i to w trzech kolorach: bloki przezroczyste, białe (barwione mlekiem) i marmurowe (mleko plus przezroczyste kawałki lodu).

To zbiega się z tłustymi latami prosperity, firmy przeznaczają zawrotne sumy na promocję i ścigają się w nietypowych zamówieniach. – Czuć było, że są pieniądze na rynku – mówi właściciel Ice Art. Austriacki ośrodek informacji turystycznej zamawia na wrocławski rynek wielką skocznię ze śniegu, by snowboardziści mogli poskakać w środku miasta. Lodowe bloki jadą w chłodniach na północ i południe kraju. Na Krupówkach staje naturalnej wielkości toyota z lodu. W Wiśle na podobny pomysł wpada diler Audi. Ze stolicy nadchodzi zamówienie na wystrój do pierwszego w Polsce lodowego baru. Producenci mocnych alkoholi rozstawiają lodowe namioty i serwują ice shoty, czyli wódkę w kieliszkach z lodu. Dziś po tym rozmachu już nie ma śladu, ale produkcja Ice Art wciąż jest satysfakcjonująca – ubiegłego lata w centrach miast składowano po kilka ton śniegu, a mieszkańcy szukali w nich butelek piwa w ramach akcji „Zimny Lech”. Lodowe namioty zamawiane przez firmy z całej Europy, zwłaszcza z Niemiec, to wciąż spora atrakcja. Na przykład dla szkockich turystów, którzy zwykle w kiltach i bez bielizny siadają na lodowych stołkach i rywalizują, kto dłużej wytrzyma (kto wstanie pierwszy, płaci za wszystkich).

Kryzys nieco ogranicza lodową produkcję, ale Ice Art nie ma już powodów do niepokoju. W 2009 r. w Czechach startuje spółka córka, powoli zmienia się też rynek detaliczny. W supermarketach świeże ryby leżą już na lodowych paletach, firma nawiązuje współpracę ze stacjami benzynowymi (zamrażarki z workami lodu stoją koło półek z alkoholem). Coraz więcej barów zdaje sobie sprawę, że klient nie wypije whisky bez lodu. Hale mroźnicze rozrastają się do prawie 400 mkw. Zamiast jednej ciężarówki chłodni jeździ już sześć. Przed dwoma laty otwarto drugi blok produkcyjny – w podwrocławskich Prusicach. W halach stoi w sumie 50 maszyn – do grawerowania i wycinania, do produkcji śniegu. A z trzech udziałowców Świerzyński został sam (wykruszyli się, gdy trzeba było wyłożyć kolejne pieniądze). Na pierwsze zyski czekał naprawdę długo, pięć lat, i wciąż je inwestuje. – Bo jak się kupiło nową maszynę, trzeba dokupić paczkowarkę, a potem kolejny samochód i tak się to ciągnie – opowiada.

Po tym sezonie zabiera się do kolejnej lodowej niszy. Do Europy dociera właśnie japońska moda na lodowe kule, mniej więcej o sześciocentymetrowej średnicy, które barman wrzuca do wyjątkowo drogich alkoholi (dzięki czemu wszyscy w barze wiedzą, kto ma gest i kogo stać na drinka za 100 euro). – Jesienią weźmiemy się do produkcji maszyn do takich kul – zapowiada.