Choć prezydent USA, Barack Obama, ponownie podkreśla wagę strategicznego sojuszu ze Starym Kontynentem, trzy lata jego rządów pogłębiły różnice dzielące oba kontynenty. Dla Waszyngtonu ważniejsza jest Azja.
4listopada 2008 roku był nie mniejszym świętem w Berlinie, Paryżu i Rzymie niż w Chicago, Los Angeles oraz Nowym Jorku. Na wiadomość o zwycięstwie Baracka Obamy, który w kampanii wyborczej mówił o zbliżeniu z Europą, na ulice wyszły tysiące uradowanych Niemców, Francuzów i Włochów. Z sondażu przeprowadzonego parę dni później przez waszyngtońską Pew Foundation okazało się, że ponad 70 proc. mieszkańców Zachodniej Europy cieszy się z odejścia Geoge’a W. Busha i jest przekonanych, że nowy prezydent USA „będzie podejmował właściwe decyzje dla świata”. Trzy lata później amerykański przywódca, który od tygodnia przebywa na Starym Kontynencie, nie stracił w Europie na popularności: wciąż 70 proc. ankietowanych mu ufa. To znacząco więcej niż poparcie (50 proc.), jakim Obama cieszy się w Stanach Zjednoczonych. Podobieństwo liczb jest jednak mylące.
W stosunkach transatlantyckich od końca 2008 roku zmieniło się bardzo wiele, ale nie po myśli Europejczyków. Nie spełniły się nadzieje, że Obama sprawnie zakończy wywołane przez poprzednika wojny w Iraku i Afganistanie. Amerykański prezydent zawiódł także Europę, gdy idzie o powstrzymanie emisji dwutlenku węgla oraz promocję ekologii. Najbardziej namacalnym efektem „resetu” stosunków z Rosją okazało się wycofanie Stanów Zjednoczonych z poparcia dla prozachodnich aspiracji republik byłego ZSRR, a nie demokratyzacja reżimu w Moskwie.
– Wyniki najnowszego sondażu Pew trudno uważać za wyraz uznania Europejczyków dla trzech lat polityki Obamy. To raczej sygnał, że mieszkańcy Unii są wciąż pod wrażeniem medialnego wizerunku uśmiechniętego, eleganckiego prezydenta, który korzystnie wyróżnia się na tle europejskich polityków niezdolnych uporać się z bezrobociem i rosnącą biedą – mówi „DGP” ekspert waszyngtońskiej Heritage Foundation James Carafano.

Własna recepta na kryzys

Jeszcze zanim Obama wygrał wybory, 15 września 2008 roku zbankrutował jeden z największych banków inwestycyjnych Ameryki, Lehman Brothers, wywołując lawinę, która doprowadziła do największego kryzysu od lat 30. XX wieku. Gdy w styczniu następnego roku nowy prezydent wprowadzał się do Białego Domu, było już po pierwszym szczycie w formule G20. W listopadzie 2008 roku w Waszyngtonie spotkali się już nie tylko przywódcy Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Japonii, Kanady, Włoch i Rosji (jak do tej pory w formule G8), ale także ich odpowiednicy m.in. z Chin, Indii, Brazylii i RPA. Uprzywilejowane partnerstwo między USA a Europą, które było fundamentem międzynarodowego systemu gospodarczego od zakończenia II wojny światowej, zostało podane w wątpliwość. Okazało się, że dla Amerykanów ważniejsze od całej Unii stały się Chiny, największy wierzyciel USA i jedyny kraj, który dzięki dynamizmowi swojej gospodarki może pociągnąć światowy wzrost.
Gorzej – Europa nie tylko zeszła z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych na drugi plan, ale Bruksela i Waszyngton zaczęły różnić się co do recepty na przełamanie kryzysu. – Ameryka od 70 lat była głównym promotorem liberalizmu handlowego na świecie. Dzięki temu europejskie firmy mogły po wojnie podbić międzynarodowe rynki. Polityka Obamy po raz pierwszy postawiła pod znakiem zapytania ten najważniejszy, obok wspólnej obrony, fundament stosunków atlantyckich – mówi „DGP” Charles Kupchan z Council on Foreign Relations.
Otwarty spór wybuchł podczas kolejnego szczytu G20 w Londynie w kwietniu 2009 roku. Ameryka zażądała wprowadzenia ograniczeń (nie sprecyzowała jednak jakich) dla państw, których nadwyżka rachunku bieżącego przekracza 4 proc. PKB. Obok Chin i Arabii Saudyjskiej był to cios w Niemcy, drugiego co do wielkości eksportera świata. – Berlin poczuł się urażony. Rozumiał, że Ameryka dąży do ukrócenia walutowych manipulacji Chin, że chce zmusić Arabię Saudyjską do obniżenia cen ropy, ale nie mógł pojąć, dlaczego niemieckie przedsiębiorstwa mają być karane za to, iż są bardziej wydajne od innych – mówi Kupchan.
Na rewanż ze strony Niemców nie trzeba było długo czekać. Niemiecki minister finansów Peer Steinbruck oskarżył Amerykę i jej zbyt liberalny model nadzoru bankowego o spowodowanie światowego kryzysu, wywołując tym z kolei oburzenie Waszyngtonu.



Walutowy protekcjonizm

Jednak mimo groźnych deklaracji przedstawicieli administracji Baracka Obamy udało się do tej pory uniknąć otwartej wojny handlowej. W tym roku wymiana między USA a Unią ma rosnąć w tempie przeszło 30 proc. w stosunku do 2010 roku, a Europejczycy każdego miesiąca wypracowują nadwyżkę ok. 10 mld euro. Jednak problem wzajemnych relacji handlowych wcale przez to nie zniknął. – Amerykanie zrozumieli, że wprowadzanie ceł zaporowych wbrew zasadom WTO mogłoby doprowadzić do pogłębienia światowego kryzysu. Wybrali więc mniej konfrontacyjną metodę: manipulację kursem dolara – mówi „DGP” ekonomista brukselskiego Instytutu Breugla Nicolas Veron.
Szef Fed Ben Bernanke zapowiedział, że co najmniej do czerwca tego roku będzie kontynuował politykę „quantitative easing”, czyli wykupywania przez amerykański bank centralny obligacji emitowanych przez skarb państwa. W ten sposób tylko w tym roku władze rzuciły na rynek 600 mld dol. pustego pieniądza. Efektem jest słabnący kurs dolara, co sprzyja amerykańskiemu eksportowi, godzi jednak w handlowych partnerów Waszyngtonu.
Stabilności międzynarodowego systemu walutowego sprzyjała do marca koordynacja polityki pieniężnej Europejskiego Banku Centralnego (EBC) i Fed. Ale i to już nieaktualne. Podczas gdy amerykański bank centralny utrzymuje rekordowo niskie stopy procentowe, aby promować wzrost gospodarczy, EBC rozpoczął serię ich podwyżek, by powstrzymać inflację rosnącą z powodu wysokich cen ropy i żywności. Efektem jest jeszcze większa presja na osłabienie dolara i kolejna seria oskarżeń między Brukselą a Waszyngtonem. – Amerykanie uważają, że priorytetem powinno być podtrzymanie wzrostu gospodarczego, Europejczycy – utrzymanie stabilności finansowej poprzez cięcia deficytu budżetowego. Te fundamentalne różnice zdań między dwiema największymi gospodarkami są w globalnym świecie bardzo niebezpieczne – uważa Veron.
Podczas gdy rząd Davida Camerona wprowadza najostrzejszy plan cięć w Wielkiej Brytanii od II wojny światowej, a Angela Merkel narzuca surowe warunki ratowania krajów południa Europy przed bankructwem, Obama w roku przedwyborczym nie godzi się na forsowany przez Republikanów plan cięć wydatków federalnych, mimo że dług państwa już przekroczył limit wyznaczony przez Kongres (14,3 bln dol.).
Waszyngton i Bruksela działają więc w przeciwnych kierunkach, utrzymując międzynarodowy system gospodarczy w niepewności. Spór między Ameryką i Europą jest jednak dużo głębszy i sięga podstaw modelu gospodarczego, który ma się wyłonić z kryzysu. Już latem zeszłego roku Kongres przyjął ustawę Dodda-Franka, która radykalnie wzmacnia prawa klientów banków i nadzór nad instytucjami finansowymi oraz wprowadza silne ograniczenia w handlu instrumentami pochodnymi (derywatami). Jednocześnie Waszyngton zgodził się, aby poprzez serię spektakularnych fuzji z rynku zniknęły te instytucje finansowe, które były najbardziej obciążone złymi długami. Koszt operacji był ogromny (blisko 10-proc. bezrobocie jest w znacznym stopniu pochodną daleko idącej restrukturyzacji gospodarki), jednak ekonomiści zgadzają się, że dzięki temu Ameryka stworzyła warunki do szybkiego wzrostu w przyszłości.
Nie można tego powiedzieć o Europie. – U nas strategia walki z kryzysem polegała na przejęciu przez państwo złych długów nagromadzonych przez banki. Ale to tylko przesunięcie problemu, a nie jego rozwiązanie. Struktura europejskich banków pozostaje równie chora jak przed kryzysem – wskazuje Veron.

Porażka Kopenhagi

Nie mogąc znaleźć wspólnego języka co do strategii gospodarczej, Ameryka i Europa za kadencji Obamy stają się coraz bardziej rywalami niż partnerami. Nigdzie tego nie widać lepiej niż w kontaktach, jakie obie potęgi utrzymują z Chinami. W kwietniu Bruksela zapowiedziała zawarcie z Pekinem porozumienia o wolnym handlu. Unii zależy na jak najszybszym sfinalizowaniu rozmów, aby europejskie firmy zdążyły umocnić się w Państwie Środka, zanim uczynią to Amerykanie (Waszyngton także negocjuje z Chinami porozumienia o wolnym handlu).
Sygnałem napięcia między Amerykanami a Europejczykami jest także spór o to, kto zostanie nowym szefem MFW po Dominique’u Straussie-Kahnie. Stanowisko od powołania funduszu zawsze należało do przedstawiciela Starego Kontynentu (Amerykanin rządzi Bankiem Światowym). Aby tak się stało i tym razem, Europejczycy stanęli murem za kandydatką, której trudno zarzucić brak fachowości oraz determinacji w przełamywaniu kryzysu – francuską minister gospodarki i finansów Christine Lagarde. Jednak Amerykanie po raz pierwszy wyszli naprzeciw Chinom i innym rynkom wschodzącym, domagając się „otwartego procesu selekcji”, który „uwzględni przede wszystkim fachowość kandydatów”.
To niejedyny przykład ścisłego współdziałania administracji Obamy z Chinami przeciw Europie. Opublikowane pod koniec zeszłego roku przez portal Wikileaks depesze amerykańskich dyplomatów pokazują, jak podczas wizyty amerykańskiego prezydenta w Pekinie w maju 2009 roku doszło do poufnego porozumienia obu największych trucicieli świata przeciwko narzuceniu obligatoryjnych norm emisji dwutlenku węgla, na czym bardzo zależało Unii. Jednocześnie Chiny zobowiązały się wobec Amerykanów do „dobrowolnego” inwestowania w technologie przyjazne środowisku, co zdaniem amerykańskiej ambasady może w ciągu 5 lat przynieść firmom z USA 175 mld dol. przychodów. W tej sytuacji grudniowa konferencja klimatyczna w Kopenhadze, mimo pozorów twardych negocjacji, z góry była skazana na porażkę, a Obama okazał się równie niechętny podporządkowaniu interesów gospodarczych ratowaniu planety co jego poprzednik.



Libia odsłania słabość Europejczyków

Europejczycy wiązali największe nadzieje z nowym prezydentem w sprawach międzynarodowych. Obama zapowiedział, że skończy z „jednostronną” polityką Busha i będzie konsultował strategiczne decyzje z europejskimi sojusznikami. Już wczesną wiosną 2009 roku na takie właśnie rozmowy po raz pierwszy przyjechał do Europy wiceprezydent Joe Bidden. Miały one dotyczyć przede wszystkim Afganistanu, bo nowa administracja chciała szybko wycofać gros sił z Iraku i nie potrzebowała pomocy Europejczyków.
Jednak tu niespodziewanie zaczęły się schody. – Obama był popularny w Europie, ponieważ miał stać się prezydentem, który o nic nie prosi. W Stanach Zjednoczonych zaś był popularny, ponieważ przekonywał: nie jestem jak Bush, mogę poprosić Europejczyków o coś, i oni to zrobią. Podczas pierwszych spotkań okazało się, iż Obama zamierza jednak o coś prosić, a oni nie mają zamiaru mu tego dać. Amerykanie zaczęli więc zadawać sobie poważne pytanie: jaki jest sens sojuszu – mówił w niedawnym wywiadzie w „DGP” George Friedman, założyciel instytutu analitycznego Stratfor.
To jednak wojna w Libii jest dziś najlepszym dowodem, że Europejczycy nie są wciąż gotowi do odegrania roli równego partnera Stanów Zjednoczonych w kwestii bezpieczeństwa, a model budowy „koalicji chętnych”, który wylansował George W. Bush, może koniec końców okazać się bardziej skuteczny od prób forsowania przez Obamę partnerskich stosunków z Europą.
Gdy w lutym wybuchło powstanie w Benghazi zarówno Nicolas Sarkozy, jak i David Cameron uznali, że to znakomita okazja, aby zatrzeć złe wrażenie, jakie spowodowały bliskie związki Paryża i Londynu z obalonymi dyktatorami Egiptu i Tunezji. – Dziś okazuje się, że w sprawie Libii Europa jest tak samo podzielona jak w 2003 roku w kwestii Iraku. Tyle że role się odwróciły: tym razem to Polska pozostaje na uboczu, a Francja chwyciła za broń – wskazuje Carafano. Choć do tej pory NATO przeprowadziło ponad 2,5 tys. bombardowań (najbardziej intensywne uderzenie nastąpiło w dniu, w którym Barack Obama przyleciał do Londynu), Kaddafi równie mocno trzyma się w zachodniej części kraju jak w momencie rozpoczęcia operacji.
Wobec nieudolności Europejczyków Amerykanie muszą w coraz większym stopniu brać sprawy we własne ręce. Tyle że czują się oszukani, bo wbrew sobie prowadzą teraz trzy wojny w świecie muzułmańskim, podczas gdy w epoce Busha tylko dwie. Co więcej, mimo ograniczeń nałożonych przez rezolucję 1973 Rady Bezpieczeństwa, celem Waszyngtonu coraz wyraźniej staje się zabicie libijskiego dyktatora. Czyli działanie jednostronne, za co tak bardzo był krytykowany poprzednik Obamy.

NATO staje się klubem dyskusyjnym

Wojna w Libii jest jednak częścią szerszego kryzysu we współpracy w sprawach bezpieczeństwa między Europą a Ameryką, czego najważniejszym przejawem stał się paraliż NATO. Z najnowszych sondaży wynika, że zaledwie 20 proc. Amerykanów ocenia Sojusz pozytywnie i są to w większości osoby starsze, które zachowały wspomnienie wspólnej walki z sowieckim zagrożeniem. – Problem Libii po raz kolejny pokazał, że NATO nie jest zdolne do skutecznego, wspólnego działania. Szczyty przywódców Sojuszu przekształcają się w puste deklaracje, za którymi nie idą żadne czyny. W tej sytuacji Ameryka będzie coraz mocniej szukała alternatywy dla Sojuszu i Europa musi to zagrożenie wziąć pod uwagę – mówi tygodnikowi „Der Spiegel” jeden z najwybitniejszych niemieckich dyplomatów Hans-Friedrich von Ploetz.
Mimo wielokrotnych apeli Stanów Zjednoczonych o „solidarne dźwiganie ciężaru wspólnego bezpieczeństwa” większość krajów Europy woli oszczędzać na wydatkach zbrojeniowych. Podczas gdy USA przeznaczają na ten cel 5,5 proc. PKB, Wielka Brytania 2,5 proc., zaś pozostałe państwa nie wypełniają nawet zalecenia NATO poświęcenia na obronę przynajmniej 2 proc. PKB (w przypadku Niemiec to jedynie 1,3 proc.).
Przecieki WikiLeaks z grudnia zeszłego roku pokazują, że Sojusz jest dziś tylko cieniem dawnego NATO, które dawało odpór Związkowi Sowieckiemu. Gdy po wojnie w Gruzji trzy kraje bałtyckie zwróciły się do amerykańskiego ambasadora przy NATO Ivo Daaldera o przygotowanie (po 10 latach członkostwa) tzw. planów ewentualnościowych (określających konkretne działania wojsk) na wypadek ataku Rosji, Waszyngton zwlekał przez wiele miesięcy. W końcu powstały, ale jednak to Berlin okazał się w tej sprawie najbardziej oporny. – Niemcy uważają opracowanie planów ewentualnościowych dla obrony krajów bałtyckich przed ewentualnym uderzeniem ze strony Rosji za kontrproduktywne – relacjonował w poufnej depeszy Daalder swoją rozmowę z niemieckim ambasadorem.
W tej sytuacji „reset” przez Baracka Obamę stosunków z Rosją jest paradoksalnie tą inicjatywą, która najbardziej zbliżyła Amerykanów do Europejczyków. Tyle że nie w taki sposób, w jaki wyobrażała sobie Polska. Jak pokazują depesze WikiLeaks, Waszyngton zasadniczo stracił zainteresowanie forsowaniem demokratyzacji i integracji z Zachodem Ukrainy, Gruzji i niektórych innych republik byłego ZSRR. W ten sposób amerykańska polityka upodobniła się do mało ambitnego „partnerstwa wschodniego” lansowanego przez Warszawę i Brukselę. W zamian za faktyczne uznanie rosyjskiej strefy wpływów na terenie byłego ZSRR (poza republikami bałtyckimi) Obama uzyskał od Kremla szereg znaczących ustępstw, m.in. w sprawie Iranu i pomocy logistycznej w prowadzeniu wojny w Afganistanie. Nowa wersja amerykańskiej tarczy rakietowej w Europie Środkowej, która nie przewiduje na razie budowy radaru zdolnego rozpoznać strefę powietrzną w europejskiej części Rosji oraz stałej bazy rakietowej w Polsce, także bardzo złagodziła opór Rosji.
Depesze WikiLeaks pokazują, że nie tylko w sferze kluczowych interesów nie doszło w trakcie kadencji Obamy do zbliżenia między Ameryką a Europą, ale w tym czasie nawet europejscy politycy nie zyskali na sympatii u przedstawicieli nowej administracji. Amerykański ambasador w Berlinie Philip Murphy uważa niemiecką kanclerz za polityka „teflonowego”, który unika za wszelką cenę angażowania się w jakiekolwiek bardziej ryzykowne projekty. W szefie niemieckiej dyplomacji Guido Westerwelle widzi natomiast polityka „nieprzewidywalnego” i „niekompetentnego”, który naraził się Ameryce przede wszystkim żądaniem wycofania całej amerykańskiej broni jądrowej z Niemiec.
To, jak zmieniło się postrzeganie Euopy przez nową administrację, można zauważyć na podstawie niby mało znaczących gestów. Cztery lata wczesniej Angela Merkel została zaproszona przez prezydenta George’a W. Busha na jego ranczo Crawford w Teksasie. W październiku 2009 roku Barack Obama nie zaprosił niemieckiej kanclerz do swojego domu w Chicago, jak to zwykł robić wobec szczególnie bliskich mu polityków. To pokazuje, że między USA a Euoropą nie ma na razie miejsca na przyjaźń. Pozostała twarda gra interesów.
Barack Obama podczas wizyty niemal na każdym kroku mówił o tym, jak ważne jest partnerstwo z Europą. O tym samym zapewniał po wyborach w 2008 roku, ale niewiele zrobił, by spełnić obietnice Fot. AP / DGP