W strefie euro łatwo wycofać kapitał z zagrożonego państwa. Nawet jeśli owo zagrożenie nie istnieje. Na całej operacji straci tylko to państwo
Strach ma wielkie oczy – głosi znane powiedzenie. A na rynkach finansowych ma czasami nawet kły, wielkie łapy i maczetę w dłoni. Jest naprawdę groźny i może wyrządzić duże szkody. Obecny kryzys w strefie euro w znacznej mierze napędzany jest strachem przed... strachem. W strefie wspólnej waluty psychologiczne mechanizmy mogą bowiem mieć większe znaczenie niż w krajach rozwiniętych posiadających własny pieniądz.
Inwestorzy o tym wiedzą, dlatego tak łatwo każde gorsze informacje przekształcają się w paniczne reakcje. Rynki wiedzą, że strach może położyć na łopatki nawet lepiej radzącą sobie z zadłużeniem Hiszpanię. Większość analiz makroekonomicznych wskazuje, że Hiszpania jest na 90 proc. wypłacalna. Ale te 10 proc. jest jak rak, który sam się żywi i może urosnąć. A to byłby dla Europy bardzo duży cios. Kłopot w tym, że europejscy przywódcy nie robią wystarczająco wiele, aby uspokoić inwestorów. Są pogubieni i niezdecydowani.
Na czym polega strach przed strachem? Kluczowy jest fakt, że w strefie wspólnej waluty bardzo wzmocnione są mechanizmy samospełniającej się przepowiedni. Są silniejsze niż w krajach rozwiniętych, posiadających własne waluty, w których mogą się zadłużać. Kiedy wzrasta nieufność inwestorów do któregoś z krajów strefy euro, wycofują oni z niego fundusze i jednocześnie zmniejszają podaż pieniądza. Nie muszą bowiem zamieniać wycofywanych euro na walutę lokalną, mogą po prostu zaparkować te pieniądze w Niemczech lub Francji. Tym samym płynność na lokalnym rynku spada, obniża się dostęp rządu do finansowania, rosną stopy procentowe, gospodarka zwalnia, kłopoty rządu rosną, inwestorzy uciekają jeszcze szybciej itd. Wystarczy iskra, żeby uruchomić takie błędne koło prowadzące do niewypłacalności. Na początku kraj wcale nie musi być bankrutem, wystarczy, że rynki uwierzą na moment, że może nim się stać.
Gdyby inwestorzy chcieli uciec z Wielkiej Brytanii lub Stanów Zjednoczonych, musieliby sprzedawać funty lub dolary. Ktoś kupowałby te pieniądze, zatem płynność na rynku i dostęp rządu do finansowania nie musiałyby spaść. Co więcej, waluta krajowa traci w takiej sytuacji na wartości, zwiększając konkurencyjność gospodarki. Własna waluta staje się solidnym buforem bezpieczeństwa.
Strefa euro przynosi jej członkom bardzo wiele korzyści, ale potrzebne są jej do dalszego istnienia stałe, wiarygodne i silne mechanizmy wsparcia płynności w krajach, które doświadczają odpływu kapitału. Nie chodzi o to, żeby pomagać tym, którzy popełniali błędy – oni i tak muszą dokonywać bolesnych reform albo zrestrukturyzować dług. Grecji już nie ma co ratować kredytami. Ale, używając przenośni, chodzi o to, żeby uniknąć walenia kijem po plecach tych, którzy podnoszą się z kolan i mają szansę się podnieść. Żeby kraje reformujące finanse publiczne nie musiały zmagać się z sięgającymi zenitu stopami procentowymi.
Obecnie inwestorzy widzą, że europejskie mechanizmy wsparcia finansowego są jedynie trwałe, ale już brak im wiarygodności i siły. Europejscy przywódcy wysyłają sygnały, że wsparcie płynnościowe będzie ograniczone w czasie, brak natomiast jednoznacznej strategii działania. W takiej sytuacji trudno dziwić się, że inwestorzy sprzedają wszystko, co związane jest z peryferiami Eurolandu. Europa nie radzi sobie z obecną fazą kryzysu zadłużenia.