Małe miejscowości położone zaraz za granicami administracyjnymi dużych metropolii zamieniają się w place budowy. Deweloperzy budują już nie tylko na warszawskiej Białołęce czy w Wawrze, lecz nawet w położonych o kilkadziesiąt kilometrów od centrum stolicy Radzyminie i Błoniu. Nowe bloki wyrastają także w podwrocławskiej Oleśnicy czy w podkrakowskich Niepołomicach.
Peryferie przyciągają znacznie niższymi cenami gruntów. A im tańsza ziemia, tym taniej deweloper może później sprzedawać mieszkania. Zaś im niższe ceny oferuje, tym łatwiej znaleźć mu klientów.
Podmiejskie mieszkania są od 20 do nawet 80 proc. tańsze niż w dzielnicach zlokalizowanych bliżej centrum. Metr kwadratowy mieszkania na osiedlu Jesionowa Aleja w Radzyminie kosztuje ok. 4 tys. zł netto, podczas gdy na Woli za lokal o podobnym standardzie trzeba zapłacić 8 tys. zł.
Zdaniem analityków rynku nieruchomości najczęściej na kupno mieszkania na obrzeżach decydują się ludzie młodzi, z ograniczoną zdolnością kredytową. Drugą grupą są rodziny z dziećmi, które sprzedały mniejsze mieszkanie w centrum, po to by kupić większe na peryferiach. Niestety po przeprowadzce pozostaje jeden, za to poważny, problem: infrastruktura.
– Niestety, deweloperzy skuszeni niskimi cenami ziemi czasami zaczynają budowę osiedli w mało atrakcyjnych miejscach. Brak dróg, korki, męczące dojazdy do pracy to codzienność – wylicza Piotr Krochmal z Instytutu Analiz Monitor Rynku Nieruchomości. Jego zdaniem takim bublem lokalizacyjnym jest np. podkrakowskie osiedle Złocień. Nie dość, że nie ma tu dróg dojazdowych, to jeszcze znajduje się ono w pobliżu oczyszczalni ścieków.
Wszystko wskazuje jednak na to, że w najbliższych latach wartość peryferyjnych osiedli będzie rosła, szczególnie tych budowanych w pobliżu planowanych lub już powstających ciągów komunikacyjnych. – Po wybudowaniu mostu Północnego w Warszawie powinny wzrosnąć ceny mieszkań na Białołęce czy w podwarszawskich Jabłonnie i Legionowie – mówi Bartosz Turek, analityk z Home Broker. Dodaje, że już teraz część lokali w tej okolicy kupowanych jest jak jako inwestycja pod wynajem lub lokata kapitału.
Rozwój taniego budownictwa mieszkaniowego na obrzeżach miast odzwierciedla siłę nabywczą Polaków. Statystyczny Kowalski zarabiający ok. 3 – 3,5 tys. zł brutto może sobie pozwolić na kredyt nieprzekraczający 200 – 300 tys. zł. Mniej więcej tyle dadzą mu banki, które w ciągu ostatnich dwóch lat znacząco zaostrzyły kryteria oceny zdolności kredytowej klientów. Dlatego właśnie ponad 90 proc. z rozpoczętych w tym roku 31 tys. inwestycji mieszkaniowych, to lokale z tzw. segmentu popularnego: o niższym standardzie i w nieco słabszej lokalizacji.
Zgodnie z rządowymi szacunkami w kraju brakuje od 1,5 do 1,7 mln mieszkań. Gdyby więc liczba nowych inwestycji utrzymała się na poziomie 120 – 160 tys. rocznie, jak miało to miejsce w ostatnich latach, to potrzeby mieszkaniowe wszystkich Polaków zostałyby zaspokojone za co najmniej 10 lat. I to przy założeniu, że w tym czasie z rynku nie zniknąłby żaden blok z wielkiej płyty.