Wysokie ceny ropy oznaczają spowolnienie gospodarcze. Państwa na różne sposoby próbują obniżyć rachunki za import czarnego złota: Hiszpania ograniczyła maksymalną prędkość na autostradach.
Cena baryłki ropy naftowej ponownie bije rekordy: zbliżyła się właśnie do 120 dol. To najwięcej od 30 miesięcy. Bezpośrednim powodem gwałtownego wzrostu jest rewolta w Libii, największym afrykańskim eksporterze czarnego złota, która dostarcza blisko 2 proc. surowca na międzynarodowe rynki. Jednak po uspokojeniu sytuacji nie ma co liczyć na spadek cen. W najnowszym raporcie amerykański bank Merrill Lynch zauważa, że powód wzrostu jest poważniejszy: każdego roku zapotrzebowanie na paliwo rośnie o ok. 2 mln baryłek dziennie, tymczasem kończą się wolne moce produkcyjne. Już nie tylko największe światowe koncerny naftowe jak Shell, BP czy Exxon, ale także potentaci elektryczni (niemiecki RWE) i gazowi (rosyjski Gazprom) szukają nowego taniego i ogólnie dostępnego źródła energii, które mogłoby zastąpić ropę i oszczędzić nam kolejnego kryzysu. Bez skutku. Świat jeszcze przez długie lata pozostanie uzależniony od ropy.
– Jeszcze w połowie lat 90. kraje OPEC zachowywały margines niewykorzystanych mocy produkcyjnych odpowiadający ok. 15 mln baryłek wydobycia dziennie. Jednak dziś skurczył się on do 4 mln. Wystarczy, że po Libii rewolucja ogarnie sąsiednią Algierię, a potrzeb rynku nie da się zaspokoić – tłumaczy „DGP” Jessica Forsythe, ekspertka ds. Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej w Chatham House.
Na razie królestwo Saudów zwiększyło wydobycie o 600 tys. baryłek dziennie, aby powstrzymać wzrost cen. Jednak ujawnione właśnie przez Wikileaks depesze amerykańskiej ambasady w Rijadzie pokazują, że wbrew zapewnieniom saudyjskich władz, kraj jest na granicy swoich możliwości wydobywczych. Amerykanie powołują się na opinię Sadada al-Husseiniego, byłego szefa działu poszukiwań nowych złóż w saudyjskim koncernie Aramco. Twierdzi on, że Arabia nie jest w stanie przekroczyć progu wydobycia 10 mln baryłek dziennie (dziś wydobycie wynosi 8,5 mln). A to oznacza, że nie da się już zastąpić wypadnięcia z rynku nawet tak stosunkowo drugorzędnego gracza, jak Algieria. Al-Husseini, którego amerykańscy dyplomaci określają jako jednego z najwybitniejszych geologów na świecie, ostrzega, że brak wolnych mocy produkcyjnych nie będzie zjawiskiem przejściowym. Na dodatek Wikileaks ujawniło, że wbrew optymistycznym zapewnieniom saudyjskich władz (dane o produkcji są utajnione od lat 90.) rzeczywiste zapasy surowca w tym kraju są aż o 300 mld baryłek (40 proc.) mniejsze, niż się oficjalnie utrzymuje.

Strach w sercach inwestorów

Prosty rachunek między podażą ropy a jej popytem to niejedyny czynnik, który decyduje o cenach paliwa. Jak zauważa brytyjski tygodnik „The Economist”, równie duży wpływ ma psychologia. W tym wypadku strach. Inwestorzy obawiają się rozszerzenia rewolty na kolejne arabskie kraje, zwłaszcza z Zatoce Perskiej. Panika powoduje windowanie cen. – Jeszcze niedawno taki scenariusz wydawał się nierealny. Arabia Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie uważano za jedne z najbardziej stabilnych reżimów na świecie. Teraz jednak analitycy zaczynają zdawać sobie sprawę, że w tych krajach także występuje ta sama wybuchowa mieszanka, która doprowadziła do obalenia prezydentów Tunezji i Egiptu: rzesze młodych ludzi bez pracy, ale za to z dostępem do internetu, skorumpowana i bogata elita polityczna, stojąca pod znakiem zapytania lojalność armii – zwraca uwagę Jessica Forsythe.
Amerykański Citibank szacuje, że gdyby któryś z emiratów wstrzymał wydobycie, cena baryłki poszybowałaby powyżej 150 dol., zaś ograniczenie o połowę mocy produkcyjnych Arabii Saudyjskiej (nieco ponad 4 milionów baryłek dziennie) oznaczałoby skok powyżej 200 dol. W takim przypadku świat czekałaby powtórka kryzysu sprzed 40 lat, kiedy dwukrotne (w 1973 i 1979 roku) radykalne zmniejszenie dostaw doprowadziło do trzykrotnego wzrostu bezrobocia na Zachodzie i równie dużego podcięcia tempa wzrostu PKB, którego USA i Unia nie potrafiły do dziś odbudować. MFW szacuje, że wzrost cen ropy o każde 10 proc. oznacza spadek wzrostu światowej gospodarki o 0,3 pkt proc. W tym roku ceny skoczyły już o 25 proc.
Dlaczego, mimo tak przykrych doświadczeń z lat 70., świat nie zdołał ograniczyć zależności od ropy i, jak narkoman, potrzebuje jej z każdym rokiem coraz więcej? – To nieprawda, że nic się nie zmieniło. Przeciwnie, mieliśmy ogromny postęp w ograniczeniu energochłonności zachodnich gospodarek. Jednak mimo wszystko okazał się on niewystarczający. Na dodatek pojawiły się nowe państwa, które swój rozwój oparły na ropie – wskazuje w rozmowie z „DGP” Andy Lewis, ekspert londyńskiego Energy Institute.
W ciągu minionych trzech dekad gospodarka Stanów Zjednoczonych zwiększyła się dwukrotnie, podczas gdy zużycie przez ropy praktycznie nie drgnęło (skoczyło z 17,4 mln baryłek dziennie na początku lat 80., do 17,8 mln dziś). W tym czasie Amerykanie przesiedli się do oszczędniejszych samochodów, zaczęli budować o wiele lepiej izolowane domy, opracowali skuteczniejsze metody produkcji. W Unii Europejskiej zapotrzebowanie na wydobycie ropy wręcz w tym czasie spadło, choć tu także gospodarka stale rosła, choć w wolniejszym tempie, niż amerykańska.
Mimo to Zachód wciąż pozostaje w ogromnym stopniu uzależniony od ropy (choćby w transporcie samochodowym i lotniczym). Ale w przeciwieństwie do lat 70., ma on już znacznie mniejszy wpływ na kształtowanie się gry popytu i podaży na międzynarodowych rynkach. Potężnym klientem (15 proc. importu) stały się Chiny. Szybko rośnie też import Indii i innych rynków wschodzących. A w ich przypadku postęp w ograniczeniu zużycia ropy jest już o wiele mniejszy niż na Zachodzie. O ile chińska gospodarka pozostaje trzykrotnie mniejsza od amerykańskiej, to zużywa już tylko dwukrotnie mniej ropy niż USA.



Wolniej na autostradach

W stosunku do lat 70. rynek zasadniczo zmienił się także układ po stronie podaży. O połowę (do 3 mln baryłek dziennie) zmniejszyło się wydobycie z Morza Północnego i nadal szybko spada. Rozpadł się Związek Radziecki, który akurat jeśli chodzi o dostawy paliw był jednym z najbardziej wiarygodnych dostawców. Dziś wśród 10 krajów o największych rezerwach ropy tylko jeden, Kanada, nie jest dyktaturą. – To logiczna tendencja, najpierw zostały wykorzystane te złoża, które „politycznie” były najłatwiej dostępne, a dopiero potem zachodnie koncerny podjęły ryzyko inwestowania w złoża znajdujące się w niepewnych krajach – tłumaczy Lewis.
Notowania ropy przekładają się na światowy wzrost gospodarczy poprzez ceny żywności. – Paliwa mają duży udział w kosztach produkcji rolnej. Jest to szczególnie widoczne na rynkach wschodzących, jak Chiny, gdzie koszt zakup produktów spożywczych stanowi wciąż zasadniczą (nawet ponad połowę) część wydatków konsumpcyjnych gospodarstw domowych – tłumaczy „DGP” Marco Incerti z brukselskiego Centrum Europejskich Analiz Politycznych CEPS. Właśnie dlatego inflacja skoczyła już w ChRL do 4,9 proc., w Indiach do 9 proc., a w Indonezji nawet do 14 proc. To z kolei zmusza banki centralne tych państw do podnoszenia stóp procentowych, co hamuje wzrost gospodarczy.
Jednak także w krajach bogatego Zachodu wzrost cen ropy wymusza spowolnienie wzrostu gospodarczego. Konsumenci zmuszeni do przeznaczania coraz więcej pieniędzy na paliwa rezygnują z innych, mniej pilnych zakupów. W Stanach Zjednoczonych zakładano do tej pory, że Amerykanie zaczynają radykalnie rewidować przyzwyczajenia (ograniczać podróże), gdy cena benzyny przekracza 3 dol. za galon. Cena galonu już skoczyła do 3,5 dol. (w niektórych rejonach środkowego zachodu, gdzie koszty transportu są najwyższe, dochodzi do 4 dol.), a import ropy pochłania już 5 proc. amerykańskiego dochodu narodowego. Sytuacja stała się na tyle groźna, że w tym tygodniu prezydent Barack Obama po raz pierwszy zaczął rozważać, czy nie rzucić na rynek części strategicznych rezerw. Byłaby to sytuacja wyjątkowa: do tej pory były one uruchamiane tylko dwa razy – gdy Saddam Husajn zajął Kuwejt oraz gdy huragan Katrina zniszczył Luizjanę.
Rządy Europy także sięgają do równie desperackich metod, aby powstrzymać rosnący rachunek za import ropy. Władze przytłoczonej nadmiernym długiem Hiszpanii w tym tygodniu ograniczyły maksymalną dozwoloną prędkość na autostradach do 110 km/h (wobec 140 km/h w Polsce). Mają nadzieję, że w ten sposób uda się ograniczyć zużycie paliwa o 5 proc., co odpowiada aż 28,6 mln baryłek (2,3 mld euro). Rząd nakazał także kierowcom częściej zmieniać opony oraz wyposażyć auta w energooszczędne żarówki. W Niemczech władze podwyższyły (z 5 do 10 proc.) udział biopaliw w benzynie, co jednak wywołało panikę wśród kierowców, bo aż 4 mln pojazdów ma silniki niedostosowane do nowej mieszanki (E10). W Wielkiej Brytanii, mimo trudnej sytuacji finansów publicznych, premier David Cameron chce zwiększyć dotacje do transportu publicznego, by skłonić Brytyjczyków do pozostawienia samochodów w domu.
Koncerny Shell, BP, Exxon czy Chevron nie mają wątpliwości: to półśrodki, które nie zmienią sytuacji. Dlatego od kilku lat inwestują dziesiątki miliardów euro, aby znaleźć nowe pokłady ropy. – W 2006 roku wydobycie „konwencjonalnej” (czyli pompowanej tradycyjnymi metodami) ropy osiągnęło 70 mln baryłek dziennie i powinno utrzymać się na tym poziomie przez ok. 15 lat, po czym zacznie się wyraźny spadek. Jednak ropa wydobywana nowymi metodami jest potrzebna w coraz większym stopniu już teraz, bo popyt przekroczył próg 70 mln baryłek i nadal szybko rośnie – mówi Lewis.
Mimo największej katastrofy ekologicznej w historii USA, gdy w zeszłym roku w Zatoce Meksykańskiej zatonęła platforma BP Deepwater Horizon, prezydent Obama podpisał zgodę na instalację kolejnych platform u wybrzeży USA. Presja na obniżenie cen paliw jest w Stanach Zjednoczonych wyższa, niż obawy przed kolejną dewastacją wybrzeża. Jednak eksperci ostrzegają, że technologie pompowania w warunkach silnych prądów morskich, ogromnego ciśnienia i zerowej widoczności nie są dopracowane. Także koszty pozyskania surowca stają się o wiele wyższe niż w konwencjonalnych złożach. Dlatego rozwój wydobycia na dużych głębokościach nie doprowadzi do znaczącego spadku cen ropy.
Koncerny naftowe są zresztą przekonane, że wysokie ceny ropy utrzymają się na tyle długo, iż opłaca się inwestować w nawet najtrudniej dostępne złoża. BP właśnie zawarło umowę z Rosją na wydobycie surowca spod lodu pod Oceanem Arktycznym. Brytyjczycy, podobnie jak inne koncerny naftowe, są na tyle zdesperowani w poszukiwaniu nowych pokładów, że nie przestraszyli się wielokrotnego łamania przez Kreml zawartych umów z zachodnimi inwestorami. Moskwa nie zraziła się zaś fatalną reputacją BP truciciela środowiska.
Stany Zjednoczone są jednak gotowe pójść na przynajmniej równie duży kompromis, gdy idzie o ekologię. Chodzi o eksploatację łupków bitumicznych. Zdaniem ekspertów z waszyngtońskiego instytutu Rand koszt uzyskania w ten sposób równoważnika baryłki ropy wynosi około 95 dol., co przy uwzględnieniu kosztów transportu i dystrybucji oznacza, że taka eksploatacja zaczyna się opłacać przy kursie 120 dol. za baryłkę. Jednak ze względu na technologię wydobycia (konieczność rozpuszczenia skał rozgrzaną do nawet 500 stopni Celsjusza cieczą pod wielkim ciśnieniem), taki sposób eksploatacji prowadzi do ogromnych szkód dla środowiska.
Inna, równie ryzykowna technologia – piasków bitumicznych – także robi karierę. Ma ona strategiczne znaczenie dla podtrzymania bilansu energetycznego. W ostatnich 10 latach przyrost rozpoznanych rezerw ropy aż w 1/3 był możliwy dzięki takim właśnie złożom. Kanada, gdzie znajdują się potężne złoża piaskowe w prowincji Alberta, stała się drugim państwem po Arabii Saudyjskiej o największym potencjale eksportu paliwa na świecie. Jednak koncerny naftowe, które w ten sposób wydobywają ropę, pozostawiają po sobie dosłownie krajobraz księżycowy.

Kanada nie pachnie żywicą

Innym sposobem na ominięcie nadchodzącego klinczu energetycznego jest wydobycie niezwykle ciężkich (czasem nawet przybierających stałą konsystencję) pokładów ropy, jakie zalegają w delcie Orinoko w Wenezueli. Ze względu na ogromną koncentrację takich minerałów jak siarka, wanad czy nikiel ich wydobycie jest jednak także bardzo kosztowne i niebezpieczne. Dodatkowy problem to niedostosowanie starszych rafinerii (przede wszystkim w Europie) do przerobu tego typu surowca.
W tej sytuacji nadzieje na obniżenie cen ropy eksperci wiążą nie ze zwiększeniem podaży, ale ograniczeniem popytu. Chodzi przede wszystkim o transport samochodowy, który pochłania lwią część konsumpcji czarnego złota. Ale i tu droga daleka. Pod koniec zeszłego roku japoński Nissan i amerykański General Motors wprowadziły na rynek pierwsze pierwsze produkowane seryjnie w pełni elektryczne samochody. Jednak ze względu na wysoką cenę, niewielki zasięg i słabo rozwiniętą infrastrukturę stacji zasilania, ich sprzedaż jest dramatycznie niska. W lutym, gdy ceny ropy szły ostro w górę, a rewolta ogarniała kolejne kraje Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, udało się znaleźć na całym świecie nabywców dla 173 Leafów i 281 Voltów. I to tylko dzięki sowitym państwowym subwencjom.