Meksykanin Carlos Slim uważa, że promowana przez jego kolegów miliarderów filantropia to czysty absurd. Woli wspierać małe i średnie firmy. „Bogactwo jest jak sad. Pomnażaj owoce, nie gałęzie” – głosi
Meksykanin Carlos Slim nie lubi mówić o swoim bogactwie i o tym, w jaki sposób się nim dzieli. Wiadomo, że najbogatszy człowiek świata – którego majątek stanowi wartość 5 proc. rocznej produkcji kraju – nie rozdaje pieniędzy, bo dla niego taka dobroczynność to czyste marnotrawstwo. Zamiast tego działa. Walczy z głodem w Ameryce Południowej, próbując pobudzić przedsiębiorczość, bo twierdzi, że to prywatna inicjatywa jest kluczem do wyrwania się z biedy.
Dlatego Slim nie przyłączył się do inicjatywy Billa Gatesa oraz Warrena E. Buffeta, którzy namawiają już nie tylko amerykańskich superbogaczy, lecz także miliarderów z całego świata do przekazania na dobroczynność co najmniej połowy majątku. – Absurdalny pomysł. W moim przekonaniu biedy i głodu nie można pokonać filantropią, bo ona nie dociera do przyczyn problemu. Można to zrobić, inwestując w opiekę zdrowotną, edukację, a przede wszystkim w zachęcanie do tworzenia własnego biznesu. To, co robi ta dwójka, to zabawa w Świętego Mikołaja – powiedział kilkanaście dni temu, komentując dzieło założyciela Microsoftu i legendarnego inwestora giełdowego.
Oświadczenie ściągnęło na niego krytykę, ale Slim nic sobie z tego nie robi. – Jeśli przejmujesz się tym, co inni myślą o tobie, już za życia jesteś martwy. A ja nie chcę żyć i ciągle myśleć o tym, jak będę zapamiętany – odpowiedział na zarzuty.

Skromność w luksusach

Majątek 70-letniego potomka libańskich imigrantów magazyn „Forbes” oszacował w marcu tego roku na 53,5 mld dol. To o pół miliarda więcej niż majątek dotychczasowego lidera zestawienia, założyciela Microsoftu Williama Gatesa III.
Slim zaczął zarabiać pieniądze w wieku 10 lat: członkom rodziny sprzedawał słodycze i napoje, dwa lata później inwestował na giełdzie. Robienie interesów weszło mu w krew i szło tak dobrze, że w wieku 26 lat – gdy kończył uniwersytet w Ciudad Mexico – jego majątek był wart już ponad 40 mln dol. Szybko pomnażał pieniądze, głównie dzięki agresywnym i odważnym inwestycjom, gdy przez giełdy przechodziły kolejne bessy. Zasiadał też w radach nadzorczych spółek: Altria Group, Alcatel czy SBC Communications.
Prawdziwym przełomem był rok 1990, gdy meksykański rząd sprzedał mu dwie telekomunikacyjne firmy. To dzięki nim miliony dolarów zamienił w miliardy. Bo dziś Telmex kontroluje 90 proc. naziemnych linii (OECD podaje, że opłaty za połączenia są jednymi z najwyższych na świecie) w Meksyku, a do sieci Telcel należy 80 proc. telefonów komórkowych używanych w tym kraju.
W 2000 roku uruchomił kolejnego operatora komórkowego América Móvil, który ma już ponad 200 mln użytkowników w krajach Ameryki Łacińskiej oraz na Karaibach.
Carlos Slim inwestuje nie tylko w telekomunikację: należą do niego biura projektowe oraz deweloperskie, grupa finansowa Inbursa, sieć sklepów Sanborns oraz 6,4 proc. udziałów w wydawnictwie „New York Times”. Długo jeszcze można by wymieniać: dość powiedzieć, że poprzez swoje firmy kontroluje ok. 40 proc. meksykańskiej giełdy.
Mimo tak niewyobrażalnej fortuny, dzięki której mógłby spełnić wszystkie zachcianki, Slim przekonuje w odświeżonej biografii, która przed kilkoma tygodniami trafiła do księgarń w Ameryce Łacińskiej, że nie opływa w nadzwyczajne luksusy. Zwierza się m.in., że ustanowił dla siebie miesięczną pensję w wysokości 24 tys. dol. (roczny dochód obywatela Meksyku z terenów uprzemysłowionych to 26,6 tys. dol., z terenów wiejskich ledwie 8,4 tys. dol.), i dodaje, że nie jeździ limuzyną, ale zwykłym chevroletem suburban i że dopiero niedawno porzucił wysłużony plastikowy zegarek na rzecz bardziej stylowego czasomierza. Przyznaje się też do dwóch słabości: uwielbia palić kubańskie cygara i smakować dietetyczną colę.
W swojej książce udziela także rad, jak dobrze zarządzać biznesem. Przede wszystkim, pisze, kluczem do sukcesu są skromność i brak rozrzutności. Podkreśla, że w należących do niego firmach członkowie zarządów dzielą sekretariaty oraz nie zatrudniają tabunów drogich doradców.



Biznes, nie dotacje

– Slim nigdy nie był entuzjastą dobroczynności. Ogromnego majątku dorobił się sam, często bezwzględnie, licząc wyłącznie na siebie, więc przez długie lata uważał, że inni mogą po prostu pójść w jego ślady. Jednak ostatnio się zmienił, choć w swojej wizji naprawy zdecydowanie różni się od innych bogatych filantropów – mówi „DGP” Carlos Fuentes z Universidad Nacional Autónoma de México.
„El ingeniero” (inżynier – tak najczęściej nazywają go pracownicy jego 220 firm; to określenie pochodzi jeszcze z XIX wieku i było zarezerwowane dla wykształconych i pełniących kierownicze stanowiska białych pracujących w Meksyku) mocno zaangażował się w walkę z biedą oraz głodem w Ameryce Południowej, a robi to wspólnie z byłym prezydentem USA Billem Clintonem oraz potentatem górniczym z Kanady Frankiem Giustrą (na ich fundacje przelał co najmniej 6 mld dol.). Za te pieniądze nie są jednak budowane kolejne szkoły, nie idą na jedzenie dla żebraków z ulic miast w Kostaryce, Hondurasie, Nikaragui czy Peru. Slim wspiera rozwój prywatnego biznesu.
Oto przykłady z ostatnich tygodni. W czerwcu 20 mln dol. przekazał na małe oraz średnie firmy w Kolumbii. – To ojczyzna wielu utalentowanych przedsiębiorców. Ale niestety wielu z nich nie ma dostępu do narzędzi potrzebnych do rozwinięcia działalności, przez co nie mogą zatrudniać kolejnych pracowników. W efekcie tysiące ludzi wciąż tkwi w biedzie – powiedział na specjalnej konferencji Bill Clinton, który przekazywał pieniądze.
Podobny fundusz został uruchomiony niedawno dla Haiti, które zostało na początku stycznia doszczętnie zrujnowane przez trzęsienie ziemi. Temu najbiedniejszemu karaibskiemu państwu z całą pewnością przydałaby się doraźna pomoc humanitarna, ale Slim pozostaje nieprzejednany. – Jest takie chińskie przysłowie: nie ucz człowieka, jak złowić rybę. Zamiast dawać mu rybę, zamiast uczyć go łowienia, ja chcę go nauczyć, jak rybę można sprzedać, dzięki czemu będzie mógł zjeść w końcu coś innego – mówi w licznych wywiadach.
Jednak ostatnio w jego działalności pojawił się nowy element. – Tylko poprzez stworzenie nowych miejsc pracy możesz zwalczyć biedę. Ale wszystko zaczyna się od dobrej opieki medycznej – powiedział we wrześniu ubiegłego roku na spotkaniu Clinton Global Initiative. W styczniu przekazał 65 mln dol. na badania nad stworzeniem leków na raka nerek oraz cukrzycę typu 2 (cukrzycę insulinoniezależną). Na te choroby cierpiała jego żona Soumaya Domit, która zmarła w 1999 roku.
Winny biedy
Sposób działania Slima ściąga na niego ostrą krytykę. Po pierwsze, zarzuca mu się, że choć jest obrzydliwie bogaty, to niewystarczająco hojny. Po drugie, że wszędzie widzi tylko pieniądze. Tak było, gdy wpadł na pomysł zbudowania tuż przy amerykańskiej granicy wielkiego szpitala, w którym mogliby się leczyć obywatele USA za znacznie mniejsze pieniądze niż w swojej ojczyźnie. Po trzecie wreszcie, jego adwersarze dowodzą, że bieda w Ameryce Południowej, z którą tak zawzięcie walczy, jest w sporej części jego winą.
– Dominacja firm Slima powoduje, że upadają mniejsze przedsiębiorstwa, zmniejsza się przez to liczba stałych miejsc pracy. W efekcie wielu Meksykanów musi szukać lepszego życia po drugiej stronie Rio Grande – mówi prof. Celso Garrido, ekonomista z Universidad Nacional Autónoma de México. – Do pewnego stopnia akceptuję sposób, w jaki próbuje on naprawić świat. Ale byłoby dla nas wszystkich lepiej, gdyby przestał blokować w całym regionie rozwój konkurencji – dodaje Denise Dresser z Instituto Tecnológico Autónomo de México.
Co na to Slim? – Bogactwo jest jak sad. Musisz pomnażać owoce, nie gałęzie. Musisz więc sadzić kolejne nasiona, które dadzą ci kolejne owoce i uczynią cię jeszcze bogatszym – mówi najbogatszy człowiek świata. I dodaje, że dopiero wówczas można myśleć o zmianie świata na lepszy.