Dzienny obrót na foreksie - ogólnoświatowym rynkiem walutowym, to 4 biliony dolarów – nawet 15 razy więcej niż na wszystkich giełdach świata razem wziętych. W kraju inwestuje na nim 40 – 50 tys. graczy. Nasz dziennikarz postanowił zostać jednym z nich.
Do foreksu, największego pod względem obrotów rynku świata, Polacy podchodzą z wyjątkową ostrożnością i nieufnością. Według opublikowanego we wtorek dorocznego badania Stowarzyszenia Inwestorów Indywidualnych jakikolwiek kontakt z rynkiem walutowym ma 12,9 proc. wszystkich polskich inwestorów. – Ale w tej liczbie zawierają się także osoby, które mają lokaty walutowe czy zainwestowały w jakąś walutę, kupując ją, np. euro, w kantorze. Odsetek Polaków grających na foreksie w ogólnej puli inwestorów wciąż jest znikomy – mówi „DGP” Michał Masłowski ze SII.
Jarosław Szymeczko z działu PR i marketingu X-Trade Brokers, największego pod względem liczby rachunków polskiego brokera, szacuje liczbę foreksowców nad Wisłą na zaledwie 40 – 50 tys. Biorąc pod uwagę, że rachunki maklerskie na Giełdzie Papierów Wartościowych ma ok. 1,5 miliona osób, liczba ta rzeczywiście nie robi wrażenia. – Dla zdecydowanej większości naszych klientów forex nie jest ani jedynym, ani głównym źródłem utrzymania. Ale najlepsi potrafią na nim zarabiać naprawdę duże pieniądze. W rankingach, które prowadzimy, rekordziści zyskują kilkaset czy nawet 1800 proc. miesięcznie. Zwycięzca naszego konkursu na wirtualnym koncie XTB Forex Race uzyskał przez cztery tygodnie stopę zwrotu przekraczającą 27 tys. proc. Choć oczywiście nie jest tak, że najskuteczniejszym graczom nie zdarzają się nietrafione transakcje – mówi „DGP” Szymeczko. Nie zważając na te pułapki, postanowiłem zostać jednym z foreksowców.

Zostałem spekulantem

Na początek parę liczb w celu zobrazowania skali. W poniedziałek dzienny obrót akcjami na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych wyniósł 1,3 mld złotych, wraz z rynkiem kontraktów terminowych suma ta wzrosła do 3,7 mld. Ustanowiony w maju tego roku rekord dziennych obrotów na GPW to 6,6 mld złotych. Na największej na świecie giełdzie, New York Stock Exchange, średni dzienny obrót to ok. 170 mld dolarów. Na foreksie średni dzienny obrót wynosi 4 biliony dolarów, czyli 10 – 15 razy więcej niż na wszystkich giełdach świata razem wziętych. Cztery biliony dolarów to prawie dziesięciokrotność rocznego polskiego PKB. Na foreksie w ciągu dwóch tygodni dokonuje się transakcji o wartości równej rocznemu PKB całego świata. Na dodatek obroty zwiększają się w tempie szybszym niż wzrost gospodarczy.
Forex jest ogólnoświatowym rynkiem walutowym. Powstał na początku lat 70. zeszłego wieku, po to by ułatwić przyspieszającą wymianę handlową. Np. by amerykańska firma, która na co dzień obraca dolarami, mogła importować brytyjskie towary, płacąc za nie funtami szterlingami. W tym celu na foreksie za dolary po prostu kupowała funty. Jednak w miarę rozwoju nowoczesnych technologii – a przede wszystkim wraz z pojawieniem się internetu – forex zaczął zmieniać swój pierwotny charakter. Dominującymi graczami stały się fundusze hedgingowe, które spekulują na wzroście lub spadku kursu, a coraz więcej brokerów oferuje możliwość otwarcia rachunku klientom indywidualnym. Jak się szacuje, dziś nawet 90 proc. transakcji na foreksie ma charakter spekulacyjny, czyli ich celem nie jest faktyczne dostarczenie czy przekazanie waluty.
Spekulantem można zostać bardzo łatwo. Bo o ile nie dokonujesz transakcji w imieniu banku centralnego lub nie prowadzisz firmy zajmującej się handlem zagranicznym – na rynku walutowym już nim jesteś. Jeśli komuś to określenie kojarzy się wyłączne z PRL-owską propagandą, niechaj wie, że spekulanci nie odgrywają jednoznacznie negatywnej roli na rynkach finansowych. Według ekonomicznego noblisty Miltona Friedmana są ważnym elementem rynku, bo przejmują na siebie ryzyko kursowe od ludzi, którzy nie chcą go ponosić. Dzięki spekulantom rynek walutowy charakteryzuje się dużą płynnością i pojedyncze, nawet bardzo duże transakcje nie powodują zachwiania kursem. Choć zarazem to przez nich czasem kursy gwałtownie skaczą.



Wystarczy jeden dolar

Aby zostać graczem na foreksie, nie trzeba nawet wielkich pieniędzy – otwarcie i prowadzenie rachunków oraz dokonywanie transakcji jest darmowe, a niektórzy brokerzy, zarejestrowani przeważnie w tak egzotycznych miejscach jak np. Mauritius, oferują nawet rachunki, w których minimalny depozyt to zaledwie jeden dolar, a do tego dźwignię w wysokości 500:1 (czyli można inwestować 500 razy więcej, niż się posiada, ale z drugiej strony, wystarczy minimalna strata, by cały depozyt przepadł). Ale wysyłanie większych kwot gdzieś na środek Oceanu Indyjskiego jest nie najlepszym pomysłem na rozpoczęcie foreksowej kariery.
Skuszony perspektywą dużych zysków, ja też zaczynam. Ale od przeczytania paru książek i kilku miesięcy nauki na rachunkach demo. Po odrobieniu początkowych strat, gdy na moim wirtualnym rachunku pojawił się zysk – na razie wprawdzie kilkuprocentowy – otwieram rachunek rzeczywisty.
Technicznie sprawa jest prosta – wystarczy kliknąć w przycisk „sprzedaj” lub „kup” na ekranie własnego komputera. Kursy wyrażane w przypadku większości walut z dokładnością co do czwartego miejsca po przecinku (np. w przypadku najpopularniejszej pary walutowej euro/dolar notowania w środę po południu wynosiły 1,3249/1,3251), różnica między nimi (spread) to zysk brokera. Jeśli kupimy euro za dolary, płacąc przykładowe 1,3251 dolara za każde euro, a kurs wzrośnie (taki wzrost to kwestia sekund) do 1,3253/1,3255, możemy je odsprzedać po 1,3253. Te dwa pipsy (pips to najmniejsza jednostka notowań danej waluty, w tym przypadku jedna dziesięciotysięczna) różnicy stanowiły nasz zysk. 0,02 centa to może niezbyt wiele, ale na foreksie nikt nie kupuje kilkunastu czy kilkudziesięciu euro.
Podstawową jednostką transakcyjną są loty, czyli 100 tysięcy jednostek – nasze dwa pipsy to już 20 dolarów, a biorąc pod uwagę, że skoki kursów o kilkanaście czy kilkadziesiąt pipsów nie są niczym niezwykłym, a naprawdę duzi gracze foreksowi dokonują transakcji liczonych w dziesiątkach czy setkach milionów, proporcjonalnie rosną zyski. Proste, prawda?
Problem zaczyna się, gdy kurs zamiast rosnąć, zaczyna spadać. W każdej transakcji już na starcie jesteśmy do tyłu o spread, który trzeba odrobić (na innych parach niż euro/dolar jest on większy). Gdy kurs spada do 1,3245/1,3247 i zamykamy transakcję, by nie powiększać strat, przegrywamy dolarów 40. Lub gdy transakcja opiewa na więcej niż jednego lota, lub kurs spadnie bardziej – tracimy odpowiednio więcej. Wniosek zatem jest prosty – przy identycznej co do wartości zmianie kursu strata będzie zawsze dotkliwsza niż ewentualny zysk. Na szczęście forex to nie ruletka i ruchy walut do pewnego stopnia można przewidzieć na podstawie danych makroekonomicznych, analizy technicznej, a po części także wyczucia rynku.

Ryzyko na własną odpowiedzialność

Szczególnie że większość transakcji na foreksie dotyczy zaledwie kilku par walutowych. 27 proc. wszystkich odbywa się na parze euro/dolar, 13 proc. – dolar/jen, a 12 proc. – funt szterling/dolar. Amerykańska waluta jest jedną ze stron w aż 84 proc. transakcji, euro w 39, jen w 19, a funt w 13 proc.
Niby wszystko jasne, a jednak gdy przychodzi co do czego, mając świadomość, że transakcja nie jest już wirtualna, lecz jak najbardziej prawdziwa, palec na myszce zadrżał przed kliknięciem. Co w gruncie rzeczy jest dobrym objawem. Bo granie na foreksie bez planu i przy liczeniu jedynie na szczęście to idealna recepta na przegranie wszystkiego.
Autor, mając na koncie zarówno transakcje udane, jak i nieudane, definitywnie odradza granie na foreksie bez rzetelnego przygotowania się. Uprzedza, że wiąże się to z ryzykiem utraty posiadanych środków i nie bierze odpowiedzialności za ewentualne decyzje czytelników związane z rynkiem walutowym.